SUBIEKTYWNIE O PEWNYM REJSIE STAŻOWYM
Niedawno jednej z korespondencj zafundowałem tytuł "Dlaczego sprzedałem jacht MILAGRO V". Po stanie licznika czytan newsa sądzę, że tytuł ten spełnił zadanie (intrygujące). Podążając tym tropem - powinienem chyba dzisiejszy news zatytułować "Dlaczego budowałem pięć kolejnych łódek". Odpuszczę, ale wyjaśnię od ręki - właśnie dlatego, aby nie doświadczać tego, czego doświadczył Dariusz Zgorzelski. Bo "po mojemu" - nie ma takiej radości i przyjemności w żeglarstwie jak żeglowanie na swoim. Choćby to było takie skromniutkie maleństwo jak słynne jachciki "Romuś" czy "Holly". A ile się można wtedy nauczyć ! Żeglowanie na maleństwie jest dodatkowo premiowane satysfakcją, że jest się dzielnym.
No tak, ale znany Wam już jestem przecież z nieobiektywnosci newsowych wstępów :-)
Kamizelki !
Kamizelki !
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
===============================
WSPOMNIENIA MOTOROWODNEGO NA ŻEGLARSKIEJ FALI CZYLI MORZE OBNAŻA
Cóż może być coś fajniejszego niż rejs na wspaniałym statku żaglowym oferującym rewelacyjne warunki do nauki sztuki żeglarskiej i do wypoczynku w gronie cudownych zahartowanych doświadczeniami przyjaciół żeglarzy, którzy chcą podzielić się wiedzą by zaszczepić w nowych adaptach szlachetną sztukę żeglowania i miłość do wody?
Jest to dziwne, ale może nim być rejs na zapuszczonym i zaniedbanym „żygliwym“ (tzn. bujającym ponad wszelką miarę) statku gargamelu - królu wszystkich czyli „Kapitanie Gargamelu“ będącym zlepkiem przypadkowym pomysłów i wykonaniem rodem z poprzedniej epoki w gronie zgorzkniałych, nieprzyjemnych, leniwych, niekompetentnych i nakierowanych na doraźny zysk ludzi dla których „żeglarska fala“, na wzór tej wojskowej, a nie morskiej, to najlepszy sposób na bycie kimś.
Powiem więcej - w takich okolicznościach może być jeszcze fajniej, bo nieodparcie śmiesznie!!!
To ludzie dokonują takich rzeczy, ale tego cudownego zrządzenia losu w żadnej mierze nie zawdzięczam ani organizatorowi rejsu, ani stałej załodze łódki i na pewno nie było to ich planem, bo ich plan to … brak planu oraz dewiza „jakoś to będzie“. Pewien zrozumiały dla żeglarstwa permanentny stan zależności od kaprysów pogody został tu podniesiony na wyższy poziom bezmyślności i nieróbstwa – nie planują rejsu, bo i tak pogoda nimi pokieruje, nie dbają o jacht, bo jak się popsuje to wtedy jakoś go zreperują. Taki plan ma w sobie tyle sprytu ile ma go liszka i speed-u co ślimak.
To, że tak dobrze się bawiłem w czasie rejsu zawdzięczam trochę swojemu charakterowi i doświadczeniu życiowemu, ale przede wszystkim kilku nowo poznanym towarzyszom, którzy razem ze mną eksplorowali niezmierzone pokłady absurdu, dyletanstwa, nieprofesjonalizmu, chamstwa, lenistwa oraz śmieszności co pozwoliło nam sprostać nieoczekiwanej sytuacji i pozostać sobą.
Już początek zapowiadał, że nudno na pewno nie będzie.
Po znacznym opóźnieniu wyjazdu ze Szczecina i całej nocy jazdy do Holandii, a potem koczowaniu w busach (co za przeżycie – przypomniałem sobie o wielu kościach i mięśniach, o których już dawno zapomniałem) oraz następnych paru godzinach oczekiwania na zaokrętowanie zmęczony usiadłem, jak się okazało na jedynym na statku, plastikowym krześle, które stało na pokładzie. Tak – jedynym!!!, bo przecież „koty“ mogą siadać na ogonach – po co im luksusy jak krzesła lub stół, nie mówiąc o materacach czy leżakach.
Bosmanowi, który brakiem chęci płacenia za wypite trunki zasłużył na ksywkę „Na Krzywy Ryj“ najwyraźniej się to nie spodobało, że takie zero i śmieć jak ja korzysta z takich luksusów, bo podszedł do mnie, kopnął w krzesło i ze słowami cytuję „Eeej“ zabrał mi je, by sam na nim zasiąść.
Trochę skonfudowany, ale jak to na początku pełen głupiego entuzjazmu poinformowałem go, że nie mam na imię Ej, a jak nie zna mojego imienia to, żeby zwracał się do mnie per Pan, a jeżeli nie potrafi kulturalnie to mogę mu ewentualnie udzielić krótkiej acz skutecznej lekcji zachowania.
Chyba mu się to nie spodobało, bo naszej miłej konwersacji przysłuchiwali się w śmiertelnej ciszy pozostali bezrozumni kandydaci na ofiary jak ja sam. Nie zawiązało to nici porozumienia między nami i tak już zostało do samego końca.
Generalnie smutny jest los „kotów na fali“. Można nawet powiedzieć, że na własną prośbę gotują go sobie sami uczestnicy rejsu godząc się na takie traktowanie. Z reguły są to młodzi ludzie, którzy nie są dość asertywni, a nie będąc pewni swojej wartości nie potrafią jej bronić. Schemat jest znany i przebiega jak w wojsku - Kapitan na początku rejsu wybiera Oficerów wacht, którzy w jego imieniu sprawują Boską Władzę. A władza upaja – szczególnie małych i słabych ludzi bez klasy o niskim morale oraz najprzeróżnijszej maści pozerów. Takie maltretowanie prowadzi do całkowitego zniechęcenia do żeglarstwa i pływania wśród części wrażliwych młodych ludzi oraz, co najgorsze, przygotowuje także rzesze nowych oprawców i miłośników fali, którzy tłumaczą takie zachowanie koniecznością walki o życie na morzu i podtrzymują dawno nieaktualny mit igrania ze śmiercią. Nie mówimy oczywiście o wypadnięciu za burtę po nadmiernym spożyciu i bez kamizelki.
Chcą wpoić adeptom, że tylko żeglarstwo jest ważne, a wszystko inne jest gorsze i nieprawdziwe. Stwarzają hermetyczny świat zachowań i języka obwarowany patentami i certyfikatami – wszystko, żeby uzasadnić swoją nienależną pozycję.
Nic bardziej błędnego – nam zwykłym ludziom w żeglarstwie i pływaniu chodzi o przyjemność i uprawiamy go dla rekreacji. Z żeglarstwa bezpośrednio żyje niewielu, a wszyscy inni uczestnicy robią to dla przyjemności płacąc za to wcale nie małe pieniądze.
Tak na początek, żeby nie wprowadzać zbyt rewolucyjnych zmian do systemu mam propozycję, która od razu pozwoli znacząco podnieść poziom zadowolenia klientów. Należałoby po prostu zróżnicować typy kabin i wacht. Jeden typ można by nazwać „Leasure and pleasure“ – to dla tych co chcą „lightowo“ i rekreacyjnie oraz drugi typ i nazwijmy go „sado-maso“ – to dla miłośników fali i niedźwiedziego mięsa. Wtedy wszyscy będą w miarę zadowoleni.
Z jednym z pozerów, których mowa była wyżej miałem bezpośrednio do czynienia - został oficerem mojej wachty. Był to niejaki Roberto pseudo „d'Artagnan“ (tak się zresztą sam przedstawiał), który już od początku nieparlamentarnymi słowami spróbował pokazać mi moje miejsce na jego statku, którym według niego było … czyszczenie toalet. Trochę się jednak przeliczył i po krótkim, ale stanowczym wyjaśnieniu z mojej strony jak go postrzegam i co myślę o jego osobie (podkreślam, że tylko z użyciem parlamentarnych słów) zawinął swój ogonek pod siebie i zniknął z pola widzenia.
Dla siebie i swojej kobiety niejakiej „Lady Elizabeth“ zachowującej się jak słodki podlotek-trzpiotek i idiotka-nastolatka, która wszystko robi pierwszy raz choć czerpiąc z żeglarskiego żargonu i metryki pasowałaby jej znacznie lepiej ksywa „Rycząca Czterdziecha“ przeznaczył zaszczytne stanowisko u Źródła Wszelkiej Mocy czyli w kambuzie. Mógł tam dowolnie rządzić kawą, colą i słodyczami oraz nalewać sobie największe porcje zupy – to było takie głupie i małe, że aż śmieszne. Taki typ ludzi nazywa się po imieniu bardzo nieparlamentarnymi słowami. „Lady Elizabeth“ mogła też bez cienia żenady swoją oblizywaną łyżką zajadać płatki ze wspólnego opakowania jak z własnego, a moje zwrócenie jej uwagi pewnie i tak nic nie dało, bo ten typ tak ma. Za to bardzo dobrze dogadywała się z etatową „Kambuzową Królową“, która chamskim zachowaniem chciała chyba prześcignąć wszystkich – na moje pytanie czy może podać jedzenie, o które poprosił jeden z załogantów/śmieci, a które jak się okazało później miała schowane w magazynie, powiedziała (przypominam, że byliśmy na morzu), żeby sobie poszedł do sklepu i kupił – milutkie nieprawdaż? Z tą parą tak jak z Bosmanem oraz „Kambuzową Królową“ nie zawiązałem nici porozumienia.
I tu czas na opis działań Kapitana. Mimo, że on sam woli nazywać siebie dumnie iszumnie i z goła inaczej to będę go jednak nazywać Kapitanem „Chomikiem“, bo to też futerkowe, ale miłe i małe zwierzątko, które strając się nie wadzić nikomu skrzętnie i zgrabnie zagarnia pod siebie.
Poinformowałem go o zaistniałym z „moim“ oficerem problemie. Z wcześniejszej korespondencji Kapitan „Chomik“ wiedział, że nie jestem żeglarzem tylko motorowodniakiem i do tego z bardzo krótkim stażem.
Jakie podjął działania, żeby wyjaśnić sytuację i rozwiązać narastający problem? Nie zrobił nic – dosłownie nic. Dlaczego tak postąpił?
Ze strachu przed konfrontacją, z lekceważenia, czy z innych powodów? To wedug mnie zupełnie bez znaczenia, bo w każdym przypadku jak najgorzej świadczy o jego profesjonaliźmie w organizacji wypoczynku i prowadzeniu szkoleń, ale niestety nie tylko. Nie wykazał zainteresowania potencjalnym konfliktem co stawia pod dużym znakiem zapytania jego kwalifikacje i predyspozycje do bycia kapitanem.
Poważne wątpliwości, zarówno pod względem metodycznym jak i merytorycznym, mam też co do prowadzonych przez niego szkoleń. Nie chodzi tu tylko o zanudzanie słuchaczy, bo choć kilka osób było blisko od zaziewania się na śmierć na szczęście nikt nie umarł. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć i zaakceptować szczycenia się żenująco słabą znajomością języków obcych – Kapitan „Chomik“ miał problemy z porozumieniem się z pracownikami portów oraz brakiem znajomości teorii, bo jak sam mówił jest magistrem „od fikołków“ i wszystko robi „na oko“.
Nie było mi dane mocno sądować jak dogłębna jest wiedza Kapitana „Chomika“, bo dopiero zaczynam swoją morską przygodę i moje doświadczenie oraz wiedza są na początkującym poziomie, ale na podstawie obserwacji konstatuję, że nie jest on w stanie wyjść poza mnemotechniczne sposoby i stosuje je bez zrozumienia istoty rzeczy. Nie jest w stanie podjąć dialogu i najwyraźniej boi się konfrontacji. Moje proste i trywialne pytania traktował jako potencjalne zagrożenie, bo uważał chyba, że przeszkadzą mu one w zachowaniu mitu nieomylności przez co, jak mniemam, próbował strofować mnie jak uczniaka, który przeszkadza na lekcji w szkole, bo jest na niej pewnie za karę.
Kolokwialnie mówiąc odpuściłem, bo nie chciałem robić mu wstydu przy wszystkich i po wykładzie wyjaśniłem dlaczego miałem rację. Inne osoby będące przy rozmowie zrozumiały, ale za to czy on to pojął nie dam głowy, choć werbalnie to przyznał.
Jak już wspomniałem planowania rejsu nie było. Nie będę dyskutował o słuszności decyzji, żeby nie wypływać w piątek trzynastego, ale jeżeli Kapitan „Chomik“, jest przesądny, a to podobno normalne na morzu, gdzie nie igra się z losem, to powienien tak zorganizować rejs, żebyśmy nie musieli po całej nocy podróży czekać całego dnia i nocy w porcie.
Po prostu należało wyjechać z Polski rano następnego dnia. Można było spojrzeć w kalendarz i zaplanować – to przecież takie proste. Traktowanie klientów w ten sposób to brak poszanowania i przekonanie, że załoganci zniosą wszystko bez słowa sprzeciwu.
W ten oto sposób ten krótki rejs już na początku przed wypłynięciem jeszcze się skrócił. Na samym początku wykorzystaliśmy cały zapas czasu, co skutkowało potem pośpiechem i jego brakiem na wypoczynek oraz szkolenie.
Oszczędność jest cnotą, ale przepłynięcie praktycznie całego rejsu na silniku z minimalną prędkością tak, żeby spalić jak najmniej paliwa oraz z minimalną ilością wpłynięć do portów potrzebną dla wypływania stażu (wnioskuję z rozmów, że z uwagi na koszty portowe) stawia naszego kapitana w cnotliwości na równi ze świętymi.
Podobno na morzu najważniejsze jest zaufanie, ale moje Kapitan „Chomik“ wyraźnie nadużył go już na samym początku. To co przedstawiał jako przewagę rejsu czyli zaprowiantowanie w cenie, z uwagi na jego bardzo niski poziom było jednym z niepowodzeń.
Niestety Kapitan „Chomik“ nie wykazał się też empatią i współczuciem, bo gdy na koniec rejsu zapropowałem, żeby jedzenie, które zostało po rejsie plus dodatkowo dobrowolnie zebrane pieniądze od uczestników przekazać dla domu dziecka – oświadczył, że jedzenie zagospodaruje sam – cóż znając jego nastawienie nie wątpię w to - w końcu „Chomik“ wie co mówi. Myślałem jednak, że etap takiej pierwotnej akumulacja kapitału mamy już za sobą.
W trakcie rejsu poznałem nowe znaczenie różnych rzeczy, chociaż nie do końca o to mi chodziło. Teraz już wiem, że można nie jeść przez wiele dni, tak jak i nie korzystać z toalety. Zawdzięczam to jednak bardzo prozaicznym faktom, które nie przynoszą splendoru organizatorowi mianowicie monotonnemu jedzeniu serwowanemu z puszek i proszku oraz nieakceptowalnemu standardowi toalety. Jak widać każdy sposób jest dobry, by pokazać gdzie jest nasze klientów „kotów“ miejsce.
Trenowanie wytrzymałości nie skończyło się na tym. Woda zęzowa zalewała szafki i podchodziła pod koje tak, że prawie wlała się do uszu i do mesy, a ręczna pompa, do jej wypompowania zepsuła się – jak wiele innych urządzeń i elementów. Prace wykonywała głównie załoga, a Mechanik „Siedzący w Podkoszulku“ w brudnych kapciach typu „wsuwki menskie eleganckie“ tylko z rzadka dawał się oderwać od plastikowego krzesełka. Raz za namową mojego oficera próbował zaproponować mi nawet rozebranie i czyszczenie pompy oraz zapuszczonej podłogi w maszynowni – ale bezskutecznie. Może kiedyś będzie to musiał zrobić sam chociaż bardzo wątpię czy z własnej woli.
Ku mojemu szczeremu zdziwieniu jeden jedyny raz zobaczyłem poruszenie wśród etatowej załogi i Kapitana. Wizyta w Helgolandzie przepięknej wyspie na Morzu Północnym pobudziła ich do aktywności i ponadnormatywnego zużycia energii życiowej. Ilości wypełnionych butelkami toreb reklamowych znoszonych na łódź podsuneła mi myśl, że może ma to coś wspólnego z strefą bezcłową z wyjątkowo tanim alkoholem? Hmm, a może to jednak było mleko, albo woda mineralna?
Tak jak i pierwszej Bosman „Na Krzywy Ryj“ udzielił mi też ostatniej lekcji dobrego obyczaju żeglarskiego oraz kultury osobistej godnej starej braci żeglarskiej. Dzięki niemu poznałem nowe znaczenie słowa potocznie uznawanego na lądzie za obelżywe, ale widocznie na wodzie jest inaczej. W trakcie wymiany spostrzeżeń o jego postawie i chęci przekazywania wiedzy, a nie chwalenia się przed „kotami“ tym czego to on nie widział i czego to on nie przeżył przypomniałem mu jak zapytałem go jak na ekranie radaru rozróżnić wskazania istotne od szumów odburknąl, że jak się będę gapił w ekran przez pięć lat to będę wiedział – wielkie dzięki Bosmanie za naukę. Wtedy to myśląc pewnie, że w ten prosty i prostacki sposób rozwiąże wszystkie swoje problemy, przez zaciśnięte zęby rzucił do mnie – spier…laj. Zaznaczam, że było to w trakcie trwania rejsu na statku, na którym pełnił etatową funkcję. Nie wiem do dziś czy było to pozdrowienie czy może raczej życzenie. Tak czy inaczej wtedy nie odpowiedziałem mu i teraz chcę to nadrobić odpowiadając mu tym samym – no to spier…laj Bosmanie i sam też spier…lam, bo twój świat to zupelnie nie moja bajka.
Na zakończenie rejsu, gdy zapytałem Kapitana „Chomika“ czy Bosman „Na Krzywy Ryj“ może odzywać się do mnie takimi słowami, ten jak zwykle po przyjacielsko powiedział, że mogę go podać do sądu. Mój kochany Kapitanie „Chomiku“ wolę zrobić coś zupełnie innego - zamiast podać cię do sądu wolę poddać ciebie pod osąd twoich przyszłych klientów i środowiska, bo myślę, że to będzie znacznie skuteczniejsze.
W Świnoujściu papierowe postacie i pozerzy zaczeli wracać do rzeczywistości. Dziewczyna Oficera „Lady Elizabeth“ okazała się kobietą po przejściach, a raczej w trakcie przejść, bo jej głośna telefoniczna rozmowa, w której z nienawiścią awanturowała się, że będzie pływać z kim chce i gdzie chce oraz dalej coś niemiłego o swoich własnych dzieciach wprowadziła w pełne zażenowanie mimowolnych słuchaczy – najwyraźniej zapomniała, że MORZE OBNAŻA. Inne wakacyjne związki, które na morzu wyglądały jakby były na całe życie rozpadły się tak szybko jakby ich nigdy nie było. No cóż MORZE NAPRAWDĘ OBNAŻA.
W Centralnym Ośrodku , którego nawet nazywa brzmi jak z innej epoki wszyscy wrócili do pełnej rzeczywistości szkoda tylko, że do takiej gdzie czas zatrzymał się dekady temu, gdy sama nazwa CENTRALNY OŚRODEK CZEGOŚTAM stawiała na baczność, a teraz budzi tylko żałość. Wszystko wyglądało dokładnie jak nasz statek - było zaniedbane i najwyraźniej bezpańskie. Jeżeli całe żeglarstwo w Polsce wygląda jak to miejsce to lepiej o nim nie mówić. Żal i złość. I pytanie jak to możliwe, że tacy ludzie chcą za wszelką cenę utrzymać status quo i swoją monopolistyczną pozycję. Oni naprawdę nie rozumieją, że czasy już się bezpowrotnie zmieniły i to „ne wrati“ – demokracja dojdzie wreszcie i do nich i zmiecie ich z powierzchni ziemi jak dinozaury. Z wolnością przyjdzie też odpowiedzialność, bo ludzie nie są głupi, a wszelkie zakazy, patenty i ograniczenia nie mają już żadnego sensu.
Niech żyje Wolność na Morzach i Oceanach. Żeglarze Morscy i Śródlądowi oraz Bracia Motorowodni łączcie się.
Fikcję całego tego układu widzi nawet uwikłany i korzystający z niego Kapitan „Chomik“ mówiąc, że najchętniej wszyscy by chcieli dostać staż bez pływania. Oczywiście nie rozumie, że ludzie po prostu chcą pływać i teraz, żeby to robić biorą udział w całej tej farsie dla forsy płaconej wiadomo komu.
Na zakończenie rejsu Kapitan „Chomik“ rozdał nam opinie i choć nie spodziewałem się niczego dobrego to wpis w rubryce p.t. inne uwagi najpierw wzbudził mój sprzeciw, który z czasem przeszedł w szczerą akceptację. Jestem dumny z wpisu, który cytuję brzmi „nie potrafił współdziałać z resztą wachty, przejawiał trudności w dostosowaniu się do życia statkowego“.
Przyznaję, że zupełnie nie potrafiłem współdziałać z resztą wachty przy fasowaniu sobie ponadnormatywnych porcji, podkradaniu słodyczy, żłopaniu kawki i wciąganiu kisielków poza kolejnością, a do życia statkowego rozumianego jako szorowanie kapitańskiej toalety też jakoś nie mogłem się wdrożyć i niech tak zostanie.
Wsiadłem do pociągu do Warszawy o nazwie nomem omen "Błękitna Fala". Ta jednak niosła mnie do domu, a mną targały prawdziwie ambiwalentne uczucia – żałowałem, że się skończyło i jednocześnie cieszyłem się, że się skończyło - cóż życie nie jest proste, a ja na dobre i chyba na całe życie zachorowałem na tą nieuleczalną chorobę zwaną morzem i to pomimo, że niektórzy zrobili prawie wszystko, żeby mi je obrzydzić.
I jeszcze jedno - grupa towarzyszy nazwała mnie na wyrost i trochę dla żartu Znaczy Admirałem, a ja samozwańczo i buńczucznie przyjąłem ten Tytuł. Niech mi morze i prawdziwi Znaczy Kapitanowie wybaczą. Może kiedyś zasłużę na niego – byłoby fajnie.
Podziękowania za wspólny rejs dla Małgosi, Natali, Przemka, Dominika i Gerarda.
Wasz Samozwańczy Znaczy Admirał.
WSPOMNIENIA MOTOROWODNEGO NA ŻEGLARSKIEJ FALI CZYLI MORZE OBNAŻA
Cóż może być coś fajniejszego niż rejs na wspaniałym statku żaglowym oferującym rewelacyjne warunki do nauki sztuki żeglarskiej i do wypoczynku w gronie cudownych zahartowanych doświadczeniami przyjaciół żeglarzy, którzy chcą podzielić się wiedzą by zaszczepić w nowych adaptach szlachetną sztukę żeglowania i miłość do wody?
Jest to dziwne, ale może nim być rejs na zapuszczonym i zaniedbanym „żygliwym“ (tzn. bujającym ponad wszelką miarę) statku gargamelu - królu wszystkich czyli „Kapitanie Gargamelu“ będącym zlepkiem przypadkowym pomysłów i wykonaniem rodem z poprzedniej epoki w gronie zgorzkniałych, nieprzyjemnych, leniwych, niekompetentnych i nakierowanych na doraźny zysk ludzi dla których „żeglarska fala“, na wzór tej wojskowej, a nie morskiej, to najlepszy sposób na bycie kimś.
Powiem więcej - w takich okolicznościach może być jeszcze fajniej, bo nieodparcie śmiesznie!!!
To ludzie dokonują takich rzeczy, ale tego cudownego zrządzenia losu w żadnej mierze nie zawdzięczam ani organizatorowi rejsu, ani stałej załodze łódki i na pewno nie było to ich planem, bo ich plan to … brak planu oraz dewiza „jakoś to będzie“. Pewien zrozumiały dla żeglarstwa permanentny stan zależności od kaprysów pogody został tu podniesiony na wyższy poziom bezmyślności i nieróbstwa – nie planują rejsu, bo i tak pogoda nimi pokieruje, nie dbają o jacht, bo jak się popsuje to wtedy jakoś go zreperują. Taki plan ma w sobie tyle sprytu ile ma go liszka i speed-u co ślimak.
To, że tak dobrze się bawiłem w czasie rejsu zawdzięczam trochę swojemu charakterowi i doświadczeniu życiowemu, ale przede wszystkim kilku nowo poznanym towarzyszom, którzy razem ze mną eksplorowali niezmierzone pokłady absurdu, dyletanstwa, nieprofesjonalizmu, chamstwa, lenistwa oraz śmieszności co pozwoliło nam sprostać nieoczekiwanej sytuacji i pozostać sobą.
Już początek zapowiadał, że nudno na pewno nie będzie.
Po znacznym opóźnieniu wyjazdu ze Szczecina i całej nocy jazdy do Holandii, a potem koczowaniu w busach (co za przeżycie – przypomniałem sobie o wielu kościach i mięśniach, o których już dawno zapomniałem) oraz następnych paru godzinach oczekiwania na zaokrętowanie zmęczony usiadłem, jak się okazało na jedynym na statku, plastikowym krześle, które stało na pokładzie. Tak – jedynym!!!, bo przecież „koty“ mogą siadać na ogonach – po co im luksusy jak krzesła lub stół, nie mówiąc o materacach czy leżakach.
Bosmanowi, który brakiem chęci płacenia za wypite trunki zasłużył na ksywkę „Na Krzywy Ryj“ najwyraźniej się to nie spodobało, że takie zero i śmieć jak ja korzysta z takich luksusów, bo podszedł do mnie, kopnął w krzesło i ze słowami cytuję „Eeej“ zabrał mi je, by sam na nim zasiąść.
Trochę skonfudowany, ale jak to na początku pełen głupiego entuzjazmu poinformowałem go, że nie mam na imię Ej, a jak nie zna mojego imienia to, żeby zwracał się do mnie per Pan, a jeżeli nie potrafi kulturalnie to mogę mu ewentualnie udzielić krótkiej acz skutecznej lekcji zachowania.
Chyba mu się to nie spodobało, bo naszej miłej konwersacji przysłuchiwali się w śmiertelnej ciszy pozostali bezrozumni kandydaci na ofiary jak ja sam. Nie zawiązało to nici porozumienia między nami i tak już zostało do samego końca.
Generalnie smutny jest los „kotów na fali“. Można nawet powiedzieć, że na własną prośbę gotują go sobie sami uczestnicy rejsu godząc się na takie traktowanie. Z reguły są to młodzi ludzie, którzy nie są dość asertywni, a nie będąc pewni swojej wartości nie potrafią jej bronić. Schemat jest znany i przebiega jak w wojsku - Kapitan na początku rejsu wybiera Oficerów wacht, którzy w jego imieniu sprawują Boską Władzę. A władza upaja – szczególnie małych i słabych ludzi bez klasy o niskim morale oraz najprzeróżnijszej maści pozerów. Takie maltretowanie prowadzi do całkowitego zniechęcenia do żeglarstwa i pływania wśród części wrażliwych młodych ludzi oraz, co najgorsze, przygotowuje także rzesze nowych oprawców i miłośników fali, którzy tłumaczą takie zachowanie koniecznością walki o życie na morzu i podtrzymują dawno nieaktualny mit igrania ze śmiercią. Nie mówimy oczywiście o wypadnięciu za burtę po nadmiernym spożyciu i bez kamizelki.
Chcą wpoić adeptom, że tylko żeglarstwo jest ważne, a wszystko inne jest gorsze i nieprawdziwe. Stwarzają hermetyczny świat zachowań i języka obwarowany patentami i certyfikatami – wszystko, żeby uzasadnić swoją nienależną pozycję.
Nic bardziej błędnego – nam zwykłym ludziom w żeglarstwie i pływaniu chodzi o przyjemność i uprawiamy go dla rekreacji. Z żeglarstwa bezpośrednio żyje niewielu, a wszyscy inni uczestnicy robią to dla przyjemności płacąc za to wcale nie małe pieniądze.
Tak na początek, żeby nie wprowadzać zbyt rewolucyjnych zmian do systemu mam propozycję, która od razu pozwoli znacząco podnieść poziom zadowolenia klientów. Należałoby po prostu zróżnicować typy kabin i wacht. Jeden typ można by nazwać „Leasure and pleasure“ – to dla tych co chcą „lightowo“ i rekreacyjnie oraz drugi typ i nazwijmy go „sado-maso“ – to dla miłośników fali i niedźwiedziego mięsa. Wtedy wszyscy będą w miarę zadowoleni.
Z jednym z pozerów, których mowa była wyżej miałem bezpośrednio do czynienia - został oficerem mojej wachty. Był to niejaki Roberto pseudo „d'Artagnan“ (tak się zresztą sam przedstawiał), który już od początku nieparlamentarnymi słowami spróbował pokazać mi moje miejsce na jego statku, którym według niego było … czyszczenie toalet. Trochę się jednak przeliczył i po krótkim, ale stanowczym wyjaśnieniu z mojej strony jak go postrzegam i co myślę o jego osobie (podkreślam, że tylko z użyciem parlamentarnych słów) zawinął swój ogonek pod siebie i zniknął z pola widzenia.
Dla siebie i swojej kobiety niejakiej „Lady Elizabeth“ zachowującej się jak słodki podlotek-trzpiotek i idiotka-nastolatka, która wszystko robi pierwszy raz choć czerpiąc z żeglarskiego żargonu i metryki pasowałaby jej znacznie lepiej ksywa „Rycząca Czterdziecha“ przeznaczył zaszczytne stanowisko u Źródła Wszelkiej Mocy czyli w kambuzie. Mógł tam dowolnie rządzić kawą, colą i słodyczami oraz nalewać sobie największe porcje zupy – to było takie głupie i małe, że aż śmieszne. Taki typ ludzi nazywa się po imieniu bardzo nieparlamentarnymi słowami. „Lady Elizabeth“ mogła też bez cienia żenady swoją oblizywaną łyżką zajadać płatki ze wspólnego opakowania jak z własnego, a moje zwrócenie jej uwagi pewnie i tak nic nie dało, bo ten typ tak ma. Za to bardzo dobrze dogadywała się z etatową „Kambuzową Królową“, która chamskim zachowaniem chciała chyba prześcignąć wszystkich – na moje pytanie czy może podać jedzenie, o które poprosił jeden z załogantów/śmieci, a które jak się okazało później miała schowane w magazynie, powiedziała (przypominam, że byliśmy na morzu), żeby sobie poszedł do sklepu i kupił – milutkie nieprawdaż? Z tą parą tak jak z Bosmanem oraz „Kambuzową Królową“ nie zawiązałem nici porozumienia.
I tu czas na opis działań Kapitana. Mimo, że on sam woli nazywać siebie dumnie iszumnie i z goła inaczej to będę go jednak nazywać Kapitanem „Chomikiem“, bo to też futerkowe, ale miłe i małe zwierzątko, które strając się nie wadzić nikomu skrzętnie i zgrabnie zagarnia pod siebie.
Poinformowałem go o zaistniałym z „moim“ oficerem problemie. Z wcześniejszej korespondencji Kapitan „Chomik“ wiedział, że nie jestem żeglarzem tylko motorowodniakiem i do tego z bardzo krótkim stażem.
Jakie podjął działania, żeby wyjaśnić sytuację i rozwiązać narastający problem? Nie zrobił nic – dosłownie nic. Dlaczego tak postąpił?
Ze strachu przed konfrontacją, z lekceważenia, czy z innych powodów? To wedug mnie zupełnie bez znaczenia, bo w każdym przypadku jak najgorzej świadczy o jego profesjonaliźmie w organizacji wypoczynku i prowadzeniu szkoleń, ale niestety nie tylko. Nie wykazał zainteresowania potencjalnym konfliktem co stawia pod dużym znakiem zapytania jego kwalifikacje i predyspozycje do bycia kapitanem.
Poważne wątpliwości, zarówno pod względem metodycznym jak i merytorycznym, mam też co do prowadzonych przez niego szkoleń. Nie chodzi tu tylko o zanudzanie słuchaczy, bo choć kilka osób było blisko od zaziewania się na śmierć na szczęście nikt nie umarł. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć i zaakceptować szczycenia się żenująco słabą znajomością języków obcych – Kapitan „Chomik“ miał problemy z porozumieniem się z pracownikami portów oraz brakiem znajomości teorii, bo jak sam mówił jest magistrem „od fikołków“ i wszystko robi „na oko“.
Nie było mi dane mocno sądować jak dogłębna jest wiedza Kapitana „Chomika“, bo dopiero zaczynam swoją morską przygodę i moje doświadczenie oraz wiedza są na początkującym poziomie, ale na podstawie obserwacji konstatuję, że nie jest on w stanie wyjść poza mnemotechniczne sposoby i stosuje je bez zrozumienia istoty rzeczy. Nie jest w stanie podjąć dialogu i najwyraźniej boi się konfrontacji. Moje proste i trywialne pytania traktował jako potencjalne zagrożenie, bo uważał chyba, że przeszkadzą mu one w zachowaniu mitu nieomylności przez co, jak mniemam, próbował strofować mnie jak uczniaka, który przeszkadza na lekcji w szkole, bo jest na niej pewnie za karę.
Kolokwialnie mówiąc odpuściłem, bo nie chciałem robić mu wstydu przy wszystkich i po wykładzie wyjaśniłem dlaczego miałem rację. Inne osoby będące przy rozmowie zrozumiały, ale za to czy on to pojął nie dam głowy, choć werbalnie to przyznał.
Jak już wspomniałem planowania rejsu nie było. Nie będę dyskutował o słuszności decyzji, żeby nie wypływać w piątek trzynastego, ale jeżeli Kapitan „Chomik“, jest przesądny, a to podobno normalne na morzu, gdzie nie igra się z losem, to powienien tak zorganizować rejs, żebyśmy nie musieli po całej nocy podróży czekać całego dnia i nocy w porcie.
Po prostu należało wyjechać z Polski rano następnego dnia. Można było spojrzeć w kalendarz i zaplanować – to przecież takie proste. Traktowanie klientów w ten sposób to brak poszanowania i przekonanie, że załoganci zniosą wszystko bez słowa sprzeciwu.
W ten oto sposób ten krótki rejs już na początku przed wypłynięciem jeszcze się skrócił. Na samym początku wykorzystaliśmy cały zapas czasu, co skutkowało potem pośpiechem i jego brakiem na wypoczynek oraz szkolenie.
Oszczędność jest cnotą, ale przepłynięcie praktycznie całego rejsu na silniku z minimalną prędkością tak, żeby spalić jak najmniej paliwa oraz z minimalną ilością wpłynięć do portów potrzebną dla wypływania stażu (wnioskuję z rozmów, że z uwagi na koszty portowe) stawia naszego kapitana w cnotliwości na równi ze świętymi.
Podobno na morzu najważniejsze jest zaufanie, ale moje Kapitan „Chomik“ wyraźnie nadużył go już na samym początku. To co przedstawiał jako przewagę rejsu czyli zaprowiantowanie w cenie, z uwagi na jego bardzo niski poziom było jednym z niepowodzeń.
Niestety Kapitan „Chomik“ nie wykazał się też empatią i współczuciem, bo gdy na koniec rejsu zapropowałem, żeby jedzenie, które zostało po rejsie plus dodatkowo dobrowolnie zebrane pieniądze od uczestników przekazać dla domu dziecka – oświadczył, że jedzenie zagospodaruje sam – cóż znając jego nastawienie nie wątpię w to - w końcu „Chomik“ wie co mówi. Myślałem jednak, że etap takiej pierwotnej akumulacja kapitału mamy już za sobą.
W trakcie rejsu poznałem nowe znaczenie różnych rzeczy, chociaż nie do końca o to mi chodziło. Teraz już wiem, że można nie jeść przez wiele dni, tak jak i nie korzystać z toalety. Zawdzięczam to jednak bardzo prozaicznym faktom, które nie przynoszą splendoru organizatorowi mianowicie monotonnemu jedzeniu serwowanemu z puszek i proszku oraz nieakceptowalnemu standardowi toalety. Jak widać każdy sposób jest dobry, by pokazać gdzie jest nasze klientów „kotów“ miejsce.
Trenowanie wytrzymałości nie skończyło się na tym. Woda zęzowa zalewała szafki i podchodziła pod koje tak, że prawie wlała się do uszu i do mesy, a ręczna pompa, do jej wypompowania zepsuła się – jak wiele innych urządzeń i elementów. Prace wykonywała głównie załoga, a Mechanik „Siedzący w Podkoszulku“ w brudnych kapciach typu „wsuwki menskie eleganckie“ tylko z rzadka dawał się oderwać od plastikowego krzesełka. Raz za namową mojego oficera próbował zaproponować mi nawet rozebranie i czyszczenie pompy oraz zapuszczonej podłogi w maszynowni – ale bezskutecznie. Może kiedyś będzie to musiał zrobić sam chociaż bardzo wątpię czy z własnej woli.
Ku mojemu szczeremu zdziwieniu jeden jedyny raz zobaczyłem poruszenie wśród etatowej załogi i Kapitana. Wizyta w Helgolandzie przepięknej wyspie na Morzu Północnym pobudziła ich do aktywności i ponadnormatywnego zużycia energii życiowej. Ilości wypełnionych butelkami toreb reklamowych znoszonych na łódź podsuneła mi myśl, że może ma to coś wspólnego z strefą bezcłową z wyjątkowo tanim alkoholem? Hmm, a może to jednak było mleko, albo woda mineralna?
Tak jak i pierwszej Bosman „Na Krzywy Ryj“ udzielił mi też ostatniej lekcji dobrego obyczaju żeglarskiego oraz kultury osobistej godnej starej braci żeglarskiej. Dzięki niemu poznałem nowe znaczenie słowa potocznie uznawanego na lądzie za obelżywe, ale widocznie na wodzie jest inaczej. W trakcie wymiany spostrzeżeń o jego postawie i chęci przekazywania wiedzy, a nie chwalenia się przed „kotami“ tym czego to on nie widział i czego to on nie przeżył przypomniałem mu jak zapytałem go jak na ekranie radaru rozróżnić wskazania istotne od szumów odburknąl, że jak się będę gapił w ekran przez pięć lat to będę wiedział – wielkie dzięki Bosmanie za naukę. Wtedy to myśląc pewnie, że w ten prosty i prostacki sposób rozwiąże wszystkie swoje problemy, przez zaciśnięte zęby rzucił do mnie – spier…laj. Zaznaczam, że było to w trakcie trwania rejsu na statku, na którym pełnił etatową funkcję. Nie wiem do dziś czy było to pozdrowienie czy może raczej życzenie. Tak czy inaczej wtedy nie odpowiedziałem mu i teraz chcę to nadrobić odpowiadając mu tym samym – no to spier…laj Bosmanie i sam też spier…lam, bo twój świat to zupelnie nie moja bajka.
Na zakończenie rejsu, gdy zapytałem Kapitana „Chomika“ czy Bosman „Na Krzywy Ryj“ może odzywać się do mnie takimi słowami, ten jak zwykle po przyjacielsko powiedział, że mogę go podać do sądu. Mój kochany Kapitanie „Chomiku“ wolę zrobić coś zupełnie innego - zamiast podać cię do sądu wolę poddać ciebie pod osąd twoich przyszłych klientów i środowiska, bo myślę, że to będzie znacznie skuteczniejsze.
W Świnoujściu papierowe postacie i pozerzy zaczeli wracać do rzeczywistości. Dziewczyna Oficera „Lady Elizabeth“ okazała się kobietą po przejściach, a raczej w trakcie przejść, bo jej głośna telefoniczna rozmowa, w której z nienawiścią awanturowała się, że będzie pływać z kim chce i gdzie chce oraz dalej coś niemiłego o swoich własnych dzieciach wprowadziła w pełne zażenowanie mimowolnych słuchaczy – najwyraźniej zapomniała, że MORZE OBNAŻA. Inne wakacyjne związki, które na morzu wyglądały jakby były na całe życie rozpadły się tak szybko jakby ich nigdy nie było. No cóż MORZE NAPRAWDĘ OBNAŻA.
W Centralnym Ośrodku , którego nawet nazywa brzmi jak z innej epoki wszyscy wrócili do pełnej rzeczywistości szkoda tylko, że do takiej gdzie czas zatrzymał się dekady temu, gdy sama nazwa CENTRALNY OŚRODEK CZEGOŚTAM stawiała na baczność, a teraz budzi tylko żałość. Wszystko wyglądało dokładnie jak nasz statek - było zaniedbane i najwyraźniej bezpańskie. Jeżeli całe żeglarstwo w Polsce wygląda jak to miejsce to lepiej o nim nie mówić. Żal i złość. I pytanie jak to możliwe, że tacy ludzie chcą za wszelką cenę utrzymać status quo i swoją monopolistyczną pozycję. Oni naprawdę nie rozumieją, że czasy już się bezpowrotnie zmieniły i to „ne wrati“ – demokracja dojdzie wreszcie i do nich i zmiecie ich z powierzchni ziemi jak dinozaury. Z wolnością przyjdzie też odpowiedzialność, bo ludzie nie są głupi, a wszelkie zakazy, patenty i ograniczenia nie mają już żadnego sensu.
Niech żyje Wolność na Morzach i Oceanach. Żeglarze Morscy i Śródlądowi oraz Bracia Motorowodni łączcie się.
Fikcję całego tego układu widzi nawet uwikłany i korzystający z niego Kapitan „Chomik“ mówiąc, że najchętniej wszyscy by chcieli dostać staż bez pływania. Oczywiście nie rozumie, że ludzie po prostu chcą pływać i teraz, żeby to robić biorą udział w całej tej farsie dla forsy płaconej wiadomo komu.
Na zakończenie rejsu Kapitan „Chomik“ rozdał nam opinie i choć nie spodziewałem się niczego dobrego to wpis w rubryce p.t. inne uwagi najpierw wzbudził mój sprzeciw, który z czasem przeszedł w szczerą akceptację. Jestem dumny z wpisu, który cytuję brzmi „nie potrafił współdziałać z resztą wachty, przejawiał trudności w dostosowaniu się do życia statkowego“.
Przyznaję, że zupełnie nie potrafiłem współdziałać z resztą wachty przy fasowaniu sobie ponadnormatywnych porcji, podkradaniu słodyczy, żłopaniu kawki i wciąganiu kisielków poza kolejnością, a do życia statkowego rozumianego jako szorowanie kapitańskiej toalety też jakoś nie mogłem się wdrożyć i niech tak zostanie.
Wsiadłem do pociągu do Warszawy o nazwie nomem omen "Błękitna Fala". Ta jednak niosła mnie do domu, a mną targały prawdziwie ambiwalentne uczucia – żałowałem, że się skończyło i jednocześnie cieszyłem się, że się skończyło - cóż życie nie jest proste, a ja na dobre i chyba na całe życie zachorowałem na tą nieuleczalną chorobę zwaną morzem i to pomimo, że niektórzy zrobili prawie wszystko, żeby mi je obrzydzić.
I jeszcze jedno - grupa towarzyszy nazwała mnie na wyrost i trochę dla żartu Znaczy Admirałem, a ja samozwańczo i buńczucznie przyjąłem ten Tytuł. Niech mi morze i prawdziwi Znaczy Kapitanowie wybaczą. Może kiedyś zasłużę na niego – byłoby fajnie.
Podziękowania za wspólny rejs dla Małgosi, Natali, Przemka, Dominika i Gerarda.
Wasz Samozwańczy Znaczy Admirał.
--
pozdrawiam
AIKI
Ręce mi opadły, gdy zobaczyłem, jak można wszystko przekręcić.
Gdy mi się podniosą, to spróbuję coś odpisać.
Dla wyjaśnienia: Znaczy Admirałem został nazwany osobnik, który przez 10 dni
rejsu nie zrobił NIC poza rzyganiem, jedzeniem i spaniem.
--
Pozdrawiam
Wojtek "Na Krzywy Ryj jedno piwo przez 10 dni"
http://strony.aster.pl/zientara/
Żeglarz ma interes (własny) pływać bezpiecznie. Statek ma interes pływać
tanio. Dlatego jedni nie rozumieją drugich. (c) J. Kijewski
Chciałbym napisać parę słów do newsa pt. subiektywnie o pewnym rejsie
stażowym. A właściwie do Twojego komentarza pod nim. Jestem osobą
raczej bezstronną, chodź nie ukrywam że znam i kapitana o którym mowa,
i kuka, i jacht. Piszesz o konkretnych zarzutach.
- jacht zaniedbany (pompy, kingston itp.) - rozumiem że jacht nie jest
pierwszej nowości, ale trudno oczekiwać tego po jednostce z 1944r.
Remont remontem, ale tak duży jacht ciężko jest utrzymać w formie a'la
Hotel Bristol. Zważywszy na to że jacht jest własnością Ośrodka, który
organizuje raczej tanie rejsy. Nie jest to Pogoria ani Stad Amsterdam.
O kingstonach była mowa tylko w temacie ich czyszczenia - to należy do
obowiązków załogi. A pompa zepsuła się - jak każde urządzenie
mechaniczne. Tak czasem bywa.. Nie była to z pewnością jedyna pompa na
całym statku.
- chaos w planowaniu rejsu, przesądy zmieniające harmonogram - jaki
chaos? Trasa rejsu była opisana w następujący sposób: Den Helder -
M.Północne - Kanał Kiloński - Trzebież. Nie było wpisanego "Helgoland"
ani "Cuxhaven", więc Kapitan zostawił sobie, jak nakazuje dobra
praktyka morska, pewien margines. Przecież wszyscy wiemy że płynie się
tak, jak pozwala na to wiatr. Co do przesądów.. Zastanawiam się jaki
wpływ miał akurat przesąd do dobrego moim zdaniem zwyczaju
aklimatyzacji nowej załogi nad morzem i na statku. Uważam że nie ma
nic złego w tym, że świeża, nowa, niedoświadczona załoga po dłuższej
jeździe busami z kraju do Holandii nie wychodzi w morze od razu
pierwszego dnia! Nie znam także prognoz meteo jakie tam były, ale
uważam że wypoczętego i zaaklimatyzowanego organizmu choroba morska
nie bierze tak szybko, jak świeżego, takiego "prosto z drogi". Sam
wiem, że ludzie wypływający po raz pierwszy w morze, nie zawsze są to
w stanie zrozumieć, dlatego podparcie się przesądami mogło być dobrym
pomysłem. A przesądy są, jakby nie było, częścią miłej otoczki wokół
całego żeglarstwa. Tak samo jak ceremoniały, świst trapowy itd.
- kapitan słabo zna angielski - cóż, jeśli osoba pisząca artykuł
patrzyła na niego z perspektywy prof. dr hab. filologii angielskiej,
to pewnie i faktycznie słabo... Ja uważam że Kapitan z angielskim
problemów nie ma.
- kapitan nie potrafi opanować konfliktów wśród załogi - zdaje się że
chodziło tu o jeden konflikt miedzy jedną osobą a załogą. Ale nie
znając sytuacji, ciężko powiedzieć coś więcej. Czasami zdarzają się
ludzie totalnie aspołeczni z którymi najzwyczajniej w świecie się po
prostu "nie da". Może tak było w tym przypadku - to wie tylko załoga.
- oficer wachtowy mało kompetentny - niekoniecznie niekompetentny,
odnośnie jego decyzji żeglarskich nie było mowy.. Mowa jest tylko o
konflikcie interpersonalnym.
- naganne praktyki kambuzowe - to że jadłospis szykuje kuk i jest za
niego odpowiedzialny to chyba normalne. W związku z tym jeśli jakaś
osoba chce jajko, którego nie ma akurat dzisiaj w planie, chodź
wszyscy wiedzą że jest w zapasach, to chyba jasne że nie powinna go
dostać. Jakby każda z 25 osób zachciała sobie po kolei to jajko, to
pieczarki, to ryż a to ziemniaki, cały plan kambuzowy trafił by szlag.
- niesprawiedliwa opinia z rejsu - opinia jak sama nazwa wskazuje jest
opinią, a więc subiektywnym zdaniem kapitana o konkretnym załogancie.
Tak samo jak Twój serwis jest subiektywny, zamieszczasz w nim co
chcesz i kiedy chcesz. Na tym chyba polega sens i idea rozdawania
opinii.. Jeśli nie, to wystarczyłby sam wyciąg z dziennika jachtowego,
czyż nie?
wątpliwość - czy był to staż żaglowy, czy motorowy - co do stażu
wymaganego przez PZŻ/PZMiNW to bez znaczenia. Jeśli wiało dokładnie w
dziób, albo nie wiało wcale, to nic dziwnego że Kapitan korzystał z
silnika.
Tak więc nie do końca zgadzam się, Drogi Don Jorge, z Twoimi
konkretnymi zarzutami. Myślę że podane wyżej argumenty w jakiś sposób
przybliżają sposób myślenia mój i wielu innych osób.
pozdrawiam serdecznie,
Maciej Błaszkowski
Na gorąco i precyzyjnie.
Innego jestem wyznania :-)))
Żyj wiecznie!
d'Jorge
To fascynujące, jak różne mogą być opinie dwóch ludzi i w sytuacjach
takich jak ta zawsze przypomina mi się scena z filmu pt. "Seksmisja", w
której padają słowa "To kłamstwo! Kopernik była kobietą!" Czy była,
czy nie, czytelnik osądzić sam może, celem mojego tekstu nie jest
ocena, a niezadługie zaprezentowanie innej perspektywy i
niepozostawienie przykładowej wypowiedzi:
,,Janek wyjechał na wczasy do Egiptu i wrócił zadowolony...'' bez kontekstu ,,... że udało mu się ujść z życiem.''
Zacznę od tego, że cieszę się ze spędzonego na jachcie czasu i gdybym
mógł w tej chwili wybierać, popłynął bym jeszcze raz. Trzeba przyznać,
że nie był to najlepszy z rejsów na których byłem, ale i nie
najgorszy. Nauczyłem się więcej niż na innych i mam nadzieję, że z tym
samym kapitanem popłynę jeszcze niejeden raz.
Nie chcę rozpisywać się na tematy oczywiste, takie jak planowanie
rejsu a pogoda. Żeglarska brać wie jak to jest, a że nie było w planie
zwiedzania Wiednia, no cóż, trudno. Powody, dla których krzesła na
statku znajdują się pod pokładem też są według mnie niewarte
wyjaśniania. Dla niewtajemniczonych warto dodać, że rejs z założenia
był rejsem szkoleniowym. Gdybym miał ochotę na leżakowanie, to
wybrałbym Wyspy Karaibskie, a nie na Morze Północne.
Z powodów mniej oczywistych, najważniejszym jest kondycja jachtu. I tu
zgodzę się z autorem, gdyż jednostka była zapuszczona i istotnie
niedofinansowana, w skrócie poniżej poziomu zadowalającego. Prawdą
jest także, że jedna z dodatkowych pomp zęzowych odmówiła
posłuszeństwa, nie jest to jednak winą mechanika. Szkoda, że w tekście
nie ma słowa o wielogodzinnych próbach dorobienia odpowiednich
narzędzi i naprawienia urządzenia. Nie wiem jak autorowi udało się nie
zauważyć starań i pracy załogi stałej.
Niesprawiedliwy jest również opis dowodzącego jachtem. W prawidłowym
kontekście całej wypowiedzi określenie siebie ,,magistrem od
fikołków'' było wyrazem skromności i jest wielkim niedoszacowaniem, a
,,na oko'' kapitana mogłoby być wzorem dla wielu żeglarzy (dla części
wręcz niedościgłym). Przyznaję, że konflikt w wachcie mógłby być
lepiej rozwiązany, nie każdy jest w końcu specjalistą od PR, jednak
oskarżenia o brak reakcji i zainteresowania są fałszywe, a powodów
niezauważenia ich przez autora mogę się jedynie domyślać.
Aby krótko podsumować dodam, że opinia ,,nie potrafił współdziałać z
resztą wachty, przejawiał trudności w dostosowaniu się do życia
statkowego'' bardzo dobrze opisuje zaistniałą sytuację. Nie jest to
pierwszy przypadek jaki znam, w którym początkujący żeglarz nie
potrafi odnaleźć się w środowisku. Z jednej strony, może więc
rzeczywiście brać żeglarska jest środowiskiem zamkniętym i powinno się
poczynić dodatkowe starania zapobiegające takim zdarzeniom. Trzeba
jednak wziąć pod uwagę, że morze wymaga od ludzi wyrzeczeń i rządzi
się swoimi, często brutalnymi prawami. Nie jest wszystkich. Może to
coś znaczy, że z całej załogi jedynie autor tekstu sprawiał wrażenie
niezadowolonego, może to znaczy tylko tyle, że cała reszta jest
dobrymi aktorami. Przykro mi, że przygoda autora z żeglarstwem
rozpoczęła się w taki sposób i żywię nadzieję, że te negatywne
doświadczenia zostaną użyte w sposób konstruktywny do poprawienia
sytuacji w przyszłości.
Pozdrawiam,
Darek
lub na inny rejs z tą załogą (z możliwym pominięciem autora tekstu).
________________________
- jacht zaniedbany
To wina nie kapitana który organizował rejs, a właściciela statku
którym jest jedyny słuszny związek i który jest raczej znany z
oszczędności, nie ma co się tu rozwodzić ale jeśli Dariusz chciał rejs
w stylu "Leasure pleasure" mógł jechac na jakiś luksusowy jachcik na
Karaiby lub do Grecji, gdzie załoga stała by wykonywała całą pracę,
tak też można. A w rejsie szkoleniowym od początku wiadomo że nie
płynie się jako turysta tylko jako członek załogi co łączy się z
pewnymi obowiązkami, co sprawia że absolutna niechęć do wykonywania
jakichkolwiek prac jest dla mnie niezrozumiała.
- chaos w planowaniu rejsu, przesądy zmieniające harmonogram
Rejs był zaplanowany rozsądnie biorąc pod uwagę jaką trasę mieliśmy
pokonać (Den Helder - M.Północne - Kanał Kiloński - Trzebież), postój
na Helgolandzie był całkowicie dodatkowy, co jak uważam obala argument
o zmarnowaniu całego czasu w pierwszym dniu rejsu, co więcej celem
przedłużonego postoju w Den Helder było przeszkolenie załogi w
obsłudze lin, wspinaczce na reje, alarmach i procedurach awaryjnych
(pożar, człowiek za burtą, opuszczenie jachtu) co jest wręcz
obowiązkowe zwłaszcza gdy spora część nowej załogi była pierwszy raz
na morzu, drugim celem był odpoczynek po całonocnej podróży co jest
często praktykowane i w zasadzie niebyło zaskoczeniem. Fakt że akurat
był piątek 13'stego był czystym zbiegiem okoliczności niemającym
wpływu na plany rejsu (pomysł wypłynięcia pierwszego dnia z powodu
'pechowej' daty nie pasował tylko jednej osobie z załogi)
- kapitan słabo zna angielski
Zna angielski w stopniu z nawiązką wystarczającym do prowadzenia
komunikacji radiowej
- kapitan nie potrafi opanować konfliktów wśród załogi
Zaobserwowałem w czasie trwania rejsu tylko jeden poważniejszy
konflikt, autor tekstu vs. reszta świata
Nie każdy jest mistrzem PR i negocjacji, a w dodadku z kilkakrotnych
dyskusji z Dariuszem odniosłem tylko jedno wrażenie na temat jego
osoby, że bardzo, ale to bardzo nie lubi przyznać innej osobie racji
lub przyznać się do błędu. A taka skłonność nie jest szczególnie
pomocna przy rozwiązywaniu jakichkolwiek konfliktów
- bosman zachowuje się po chamsku
Moja osobista opinia na temat bosmana jest skrajnie przeciwna, ale to
jest kwestia osobistych odczuć i moim zdaniem, albo powinna być
załatwiona twarzą w twarz, albo wcale. A już na pewno nie w formie
publikacji w internecie.
- oficer wachtowy mało kompetentny
Roberta uważam za bardzo kompetentnego oficera, wie co należy do jego
obowiązków i z wypełniał je bardzo dobrze. Jedyna objaw niekompetencji
jaki znalazłem w tekście i zaobserwowałem w trakcie rejsu, to
niepowodzenie w przekonaniu autora tekstu do wypełniania swoich
obowiązków. (dosłownie tylko, spał, jadł, rzygał)
- naganne praktyki kambuzowe
Prowiantem zarządza kuk, tak aby starczyło go na cały rejs lub
przynajmniej do czasu przybicia do portu gdzie można uzupełnić zapasy.
Gdyby każdemu dawać co chce i kiedy chce poza zaplanowanymi posiłkami,
to szybko by zapanował chaos który by całkowicie zniszczył jakie
kolwiek rozsądne plany zarządzania prowiantem.
"Przy fasowaniu sobie ponadnormatywnych porcji" - wachta kambuzowa
je na końcu z przyczyn zrozumiałych dla wszystkich, i gdy czasem po
rozdzieleniu porcji dla całej reszty załogi okazuje się że na dnie
garnka zostało ciut więcej, nie widzę żadnych przeszkód w tym aby
wachta kambuzowa dostała do zjedzenia także tę resztkę, lepsze to niż
wylanie tego do morza.
"Żłopanie kawki i wciąganie kisielków poza kolejnością" - kawka,
herbatka a także kisielki i gorące kubki były dostępne dla każdego
także poza godzinami posiłków właśnie po to, aby mieć coś do picia lub
na zabicie małego głoda między posiłkami.
- niejasne zasady zagospodarowania porejsowej nadwyżki prowiantowej
Osobiście bym wstydził się przekazać domu dziecka mającemu np. 50
wychowanków, nadwyżki w stylu, kartonu jogurtów (15sztuk), 20 kisieli i
gorących kubków i paru lekko spleśniałych bochenków chleba, bo taki
dar to co najwyżej poprawi samopoczucie darczyńcy, a nie pomoże
komukolwiek z racji mizernej ilości/jakości. Natomiast rzeczy w dobrym
stanie(zamknięte hermetycznie), kilkukrotnie zostawiałem następnej
załodze gdy wiedziałem że jacht będzie zaraz płynął kolejny rejs.
Nie widze w tym nic złego, a już zupełnie śmieszny wydaje mi się pomysł
że kapitan weźmie sobie takie resztki do domu, co wydaje się
implikować autor tekstu.
- niesprawiedliwa opinia z rejsu
Opinia z rejsu jest opinią rzeczą subiektywną, jednak w tym wypadku
całkowicie się z nią zgadzam
- wątpliwość - czy był to staż żaglowy, czy motorowy ?
W pierwszym etapie rejsu mieliśmy całkowicie nie sprzyjający wiatr
(mordewind) a podjęta próba pójścia na żaglach oraz silniku, aby dało
się iść ostrzej była tylko marnowaniem czasu więc po parunastu
godzinach zrezygnowaliśmy z żagli na tym odcinku. W późniejszym etapie
rejsu natomiast szliśmy tylko na żaglach co i tak niema znaczenia dla
stażu, na równi liczą się godziny na silniku jak i na żaglach,
co więcej dla Dariusza jako dla motorowodniaka wielokrotnie
wypowiadającego się z niechęcią o pływaniu na żaglach, płynięcie na
silniku gdy trzyma się kurs i nie trzeba martwi się pracą żagli nie
trzeba się przejmować powinno być czystą radością.
Sądze że to będzie pewnym wyjaśnieniem, gdyby jednak nie chętnie doprecyzuje.
A pozatym szczególnie interesuje mnie ten kawałek tekstu.
"Inne wakacyjne związki, które na morzu wyglądały jakby były na całe
życie rozpadły się tak szybko jakby ich nigdy nie było. No cóż MORZE
NAPRAWDĘ OBNAŻA."
Darek - gdybyś zechciał to jakoś przetłumaczyc, albo napisac na maila
tłumaczenie tego byłbym wdzięczny, bo jestem niezmiernie ciekawy cóż
to ma oznaczać.
Pozdrowienia dla całej załogi,
Filip Glapiński
glapinski<at>gmail<dot>com
Schodząc z jachtu i żegnając się z Darkiem byłem pewny, że niedługo przedstawi on gdzieś swój punkt widzenie na temat tego rejsu.
Zastanawiałem się tylko jaką przyjmie on formę: Krytyka, czy paszkwil ?
Odnosząc się do tych punktów wypowiedzi Darka, które można (przy dużej tolerancji) uznać za krytykę:
1) Stan techniczny jachtu w części odpowiadającej za bezpieczne i bezproblemowe żeglowanie był niezły. Historie zdarzające się czasem na innych jachtach
typu podarte żagle, nie działający silnik itp. nie miały miejsca. Środki bezpieczeństwa w należytym stanie. Elektronika nawet wzorcowa (łączność, GPS,
Ploter, Radar, świeżo zainstalowany AIS, itp).
Do części „hotelowej” można mieć spore zastrzeżenia. Przede wszystkim brak jakiejkolwiek wentylacji co przy 24 osobowej załodze stanowiło problem.
2) Plan rejsu został zrealizowany w stopniu na jaki pozwalały zarówno warunki atmosferyczne jak i stan/doświadczenie załogi. Wyjście z portu w sobotę, a
nie w piątek było spowodowane nie przesądami, ale według mnie koniecznością odpoczynku oraz przeszkolenia wszystkich. Dodam, że tylko część uczestników rejsu
miała okazję wcześniej pływać na tego typu jednostkach i zapoznanie się ze specyfiką pływania na żaglowcach wymaga odrobiny czasu.
Co do pływania na silniku (jako wspomożenie żagli) to pierwsze trzy dni nie dawały innej możliwości. Halsowanie się na rejowych żaglach raczej całkowicie
rozbiło by plan rejsu. A potem przechodziliśmy przez Kanał Kiloński no i statystyki silnik/żagle wyszły jak wyszły.
3) Przed wyborem tego a nie innego rejsu mam zwyczaj „sprawdzenia” kapitana. Dzięki internetowi oraz znajomym wiedziałem wcześniej czego mogę się po nim
spodziewać. Jednym z dwóch najważniejszych powodów wyboru tego rejsu był właśnie kapitan. Nie zawiodłem się. Zdobyłem dużo cennego doświadczenia podczas
właściwego pływania jak i poukładałem sobie w głowie różne aspekty teoretyczne podczas szkoleń. Nie znam nikogo innego, kto w taki jasny i praktyczny sposób
opowiedziałby o meteorologii.
Miałem okazję słuchać części prowadzonych przez kapitana konwersacji na UKF po angielsku i nie zauważyłem jakichkolwiek problemów ze zrozumieniem się z obu
stron.
4) Co do kambuza to raczej wyglądało to przeciętnie. Jakość w dużym stopniu zależała tutaj od przyjętej stawki. Natomiast nie widziałem żadnej
dyskryminacji jakichkolwiek osób w dostępie do czegokolwiek. Zawsze wszyscy mieli to samo niezależenie od pełnionej funkcji. Jedynym wyjątkiem były dwie
osoby, którym dieta mięsna z definicji nie odpowiadała, ale i dla nich zazwyczaj udawało się coś specjalnego wygospodarować. Jak ktoś miał ochotę na
dodatkowy kisielek, kawę czy cokolwiek innego to mógł sobie sam zrobić (o ile chciało mu się samemu coś zrobić).
Odnosząc się do pozostałej części wypowiedzi Darka to podsumuję to dwoma stwierdzeniami.
Wszystko zależy od oczekiwań jak sobie ktoś stawia przed rejsem. Jeżeli jednym celem popłynięcia w rejs jest wypływanie stażu jak najmniejszym kosztem
finansowym do tego oczekując super warunków bytowych (wręcz hotelowych) przy braku jakiegokolwiek zaangażowania w prace zespołową jakim jest pływanie na
jachcie to niestety się nie da. Każdy może oczywiście mieć wysokie wymagania, ale wtedy trzeba szukać innych rejsów. Oferta jest duża i urozmaicona. Może
jeszcze nie w Polsce, ale przecież granicę nie są problemem. Można znaleźć i taki rejs gdzie jedzenie jest podstawione na stole, kibelki ‘same’ się
sprzątają, a żeglarstwo sprowadza się do zrobienia sobie kilku fotek za kołem sterowym. Jest oczywiście jeden problem: masz takie oczekiwania musisz się
liczyć z wyższymi kosztami. Przykładowo: nie odpowiada Ci tłuczenie się busem całą noc to leć sobie samolotem, co zresztą dwie osoby na tym rejsie
praktykowały.
Rejs, o którym mowa nie był rejsem najtańszym, ale z mojego punktu widzenia cena była adekwatna do jakości.
Płynąc w rejs praktycznie każdy, ale szczególnie na większych jednostkach, gdzie na małej przestrzeni przebywa spora liczba osób trzeba mieć choć odrobinę
tolerancji w stosunku do innych, aby rejs nie skończył się katastrofą. Konflikty zawsze można wyjaśnić od razu, bez obrażania się i obrażania innych.
Natomiast jeżeli choć jedna osoba robi problemy ze wszystkiego zachowując się przy tym delikatnie mówiąc opryskliwie w stosunku do reszty to pozostałe osoby muszą swoje nerwy trzymać na wodzy.
Mi na szczęście udało się ignorować Ciebie Darku przez 10 dni i dzięki temu miło spędziłem czas, zdobyłem kolejne doświadczenia, poznałem sporo fajnych osób.
Czego życzę i Tobie na kolejnych rejsach.
Z pozdrowieniami,
Grzegorz Kowalczewski
Dla mnie ten tekst to bełkot, który trudno jest mi zrozumieć. Jeżeli właśnie tak autor tekstu porozumiewał się z załogą, to rzeczywiście mogły zaistnieć pewne problemy dotyczące komunikacji i zrozumienia.
Odniosę się do pytań odcedzonych z tekstu przez Don Jorge.
Jacht zaniedbany – to może być prawda, ale zadbane jachty kosztują dużo więcej (wiem coś o tym bo korzystam i z firm czarterowych i z łódek klubowych ale cena tygodniowego rejsu jest przez pół)
Chaos w planowaniu – ja żyję w przeświadczeniu że na morzu w żeglowaniu przyjemnościowym się z reguły nie planuje. Mieliśmy w planie Bornholm wyszła Kopenhaga.
Kapitan nie potrafił opanować konfliktu wśród załogi proszę o przykład konfliktu który zlekceważył.
Bosman zachowuje się po chamsku – przykład z krzesłem jest dla mnie mało przekonywujący. Ja po raz pierwszy spotykam się z takim problemem że nie ma gdzie usiąść. Może należało ustąpić miejsca kobiecie która była na jachcie.
Oficer wachtowy mało kompetentny proszę o przykład – np. źle nie wyznaczał pozycji, nie znał się na mapie, na GPS, ect to są konkrety – które powinny się znaleźć w uwagach.
Naganne praktyki kambuzowe w dzisiejszych czasach, wyliczać komuś żarcie, przecież zostało wyżerka. Pokłócić się o kisielek, czy filiżankę kawy – wolne żarty.
Niejasne zasady zagospodarowania porejsowej nadwyżki prowiantowej - Czy autor się zadeklarował ja się tym zajmę i przekażę do znanego ośrodka który cienko przędzie? Czy to był pomysł na zasadzie weźmy się i zróbcie to. To tak zwane kręcenie nosem.
Niesprawiedliwa opinia z rejsu tak naprawdę to napisać komuś taką opinię: to jedna z dwóch osób musi być złośliwa. Która to rzecz subiektywnie względna.
Wątpliwość - czy był to staż żaglowy, czy motorowy ta uwaga mówi wszystko o członku załogi (dla mnie). Bo jak można mieć zażalenie na pogodę? Wiatry nie sprzyjały, bo na kapitana chomika siły nadprzyrodzone zagięły parol?
PS: pływałem w tym roku (opisałem) z przypadkową załogą – czyli tak naprawdę to po za kapitanem nie znałem tam nikogo. Ludzie z całej Polski z różnych miast. Nie było żadnych problemów, ani kambuzowych, ani z wachtami, choć lał deszcz, a nocą było dwa stopnie Celsjusza, i wiał wiatr powyżej 6 B. Z żarciem po rejsowym to był problem, kto to ma wziąć - bo nie było chętnych.
Mariusz Wiącek, Mielec
Art. 14 Konstytucji RP, Rzeczpospolita Polska zapewnia wolnosc prasy i innych srodków spolecznego przekazu.
Jestem przekonany ze jest Pan swiadomy swojego postepoawania i rozumie, ze nawet krótka informacja zawarta na Panskim portalu moze calkowicie zepsuc opinie
o przyzwoitej osobie lub latami wypracowana renome firmy. I to wlasnie mialo miesce dzis na Panskim forum. Zagrozone zostaly dobra osobiste (art. 23 kc).
Jako stalemu wspolpracownikowi miesiecznika zagle z cala pewnoscia wiadomo Panu ze prawo gwarantuje ochrone jednostki przed takimi negatywnymi dzialaniami.
W polskim prawie prasowym instytucje sprostowania i odpowiedzi, stanowia jedna z takich gwarancji. Reguluja to Art. 32, 34 pr. pras.
Sprostowanie nalezy opublikowac bez dokonywania zmian.
Wczeniej prosilem o rekacje i interwncje a teraz uprzejmie prosze o opublikowanie mojego sprostowania.
Dziekuje
Robert Kobylinski
d'Artagnan/Jesus
=====================================
"zero i śmieć" – sarkazm czy słowa samokrytyki?
W pierwszej kolejności moje uwagi do Pana Kulińskiego - gospodarza portalu.
Niech mi będzie wolno zauważyć, ze wolność prasy i słowa to jedno, a publikowanie tekstów, które godzą w godność i wizerunek ludzi morza to, co innego i idzie za tym pewna odpowiedzialność, której powinien Pan być świadomy.
Zgodzi się Pan z pewnością ze mną, że słowo "subiektywne" w tytule nie uzurpuje Panu prawa do publikowania tekstów obrażających czyjeś uczucia, godność oraz dobre imię.
A taki właśnie charakter ma opublikowany przez Pana artykuł. Jeżeli pozostałe artykuły są warte tyle, co ten to gratuluje zapału do prowadzenia strony przez tyle lat.
W pierwszej chwili, kiedy dowiedziałem się o tym tekście natychmiast rozesłałem link do licznych znajomych żeby mogli pośmiać się w robocie.
Normalnie nie zadałbym sobie trudu, aby cokolwiek wyjaśniać i prostować - bo nie warto. Jednak wygląda na to, że portal ten beztrosko publikuje szkalujące ludzi artykuły,
A w tym konkretnym przypadku zawiera zarzuty krzywdzące zarówno dla Kapitana jak i doświadczonej stałej załogi żaglowca (bosmana, mechanika, oraz kuka)
Rzeczpospolita Polska zapewnia wolność prasy i innych środków społecznego przekazu.
Jestem przekonany ze jest Pan świadomy konsekwencji swojego postępowania i rozumie, że nawet krótka informacja zawarta na Pańskim portalu może całkowicie zepsuć opinie
o przyzwoitej osobie lub latami wypracowana renomę firmy.
Dlatego nie podobają mi się odpowiedzi w stylu:
"to nie znaczy abyśmy pogłębiali wpadkę"
"proponuje - sprawom osobowym dajmy spokój."
"Trudno, mleko się rozlało."
Uwagi do Kapitana:
Jedyne zastrzeżenie, jakie mam do Kapitana to fakt ze zabiera na rejs "nie żeglarza tylko motorowodniaka i do tego z bardzo krótkim stażem"
Właśnie tak to potem wygląda panie Kapitanie....
Osobiście zanim zapisałem się na rejs rozmawiałem telefonicznie z Kapitanem, który nie ukrywał, że warunki na jachcie są spartańskie i pozostawiają wiele do życzenia.
"stary wysłużony jacht, bez wygód, brak cieplej wody, stęchle kabiny a cieple prysznice praktycznie w 2 portach, do których zawiniemy"
Mogłem jechać w tym terminie na wczasy do ciepłych krajów, ale jako, że pływałem już w tym roku w luksusowych i cieplarnianych warunkach wybrałem rejs po Morzu Północnym i Bałtyku. Jestem bardzo zadowolony ze zdobytych nowych doświadczeń.
Jacht wyposażony był przez armatora bardzo ubogo, jednie w instrumenty absolutnie niezbędne do prowadzenia nawigacji. Natomiast dodatkowe i bardzo pomocne urządzenia były prywatna własnością załogi bądź Kapitana.
Miłym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że każdy z uczestników dostał teczkę z przygotowanymi materiałami szkoleniowymi. Okazały się one bardzo przydatne podczas wykonywania ćwiczeń omawianych na wykładach. Kapitan rzetelnie przygotował się do zajęć i wyczerpująco tłumaczył każde zagadnienie. Wykład z meteorologii wzbogacony był ilustracjami oraz zdjęciami omawianych chmur. Każdy miał tez okazje po wykładach zadać dodatkowe pytania i rozwiać wszelkie wątpliwości.
Opinia z rejsu, jaką dostał nasz kolega jest jak najbardziej adekwatna oraz stanowi niezbity dowód rzetelności i niezłomnego charakteru Kapitana. Kto inny będąc na jego miejscu w celu uniknięcia tego rodzaju szykanów i pomówień na łamach Pańskiego portalu oraz dla "świętego spokoju" wydałby opinie z rejsu bez uwag tylko po to, aby pozbyć się delikwenta z oczu. Wychodząc jednocześnie z założenia, że morze i życie samo zweryfikuje jego postawą i umiejętności. Tylko, co wtedy pomyślałby o naszym Kapitanie inny kapitan przyjmując naszego kolegę na pokład i widząc jego zachowanie?
Dlatego mam nadzieje, że ten artykuł będzie dla naszego Kapitana reklama i przysporzy mu jedynie sympatyków. A dla innych kapitanów będzie przestroga i skłoni do zastanowienia zanim na pokład jachtu przyjmą klienta z patentem motorowodniaka.
Wstyd się teraz chyba przyznać do takiego patentu.
z mojej SUBIEKTYWNEJ perspektywy spawy wyglądały tak:
- jako ze mam w domu globus i odrobinę wyobraźni postanowiliśmy uniknąć męczącej podróży, niewygody i zbędnych trudów. Za dodatkowo niewielka dopłata przylecieliśmy do Amsterdamu samolotem zanim autobusy wyjechały ze Szczecina. Dlatego w piątek 13 pojawiliśmy się na kei wypoczęci, pogodni i pełni entuzjazmu.
- Kapitan przeprowadzili szkolenie z zasad bezpieczeństwa i zapoznał nas z obowiązującymi procedurami i zakresem naszych obowiązków.
- decyzja o wypłynięciu w sobotę z rana raczej niż w piątek na noc wydaje się jak najbardziej słuszną i jest tylko dowodem doświadczenia Kapitana. Na pokładzie znajdowało się wiele osób, które nie były zaznajomione z jachtem. Kapitan przejął jacht w stanie takim jaki zastał po poprzednim rejsie. Jeżeli ma się cos zepsuć a załoga rozchorować to każdy na jego miejscu wolałbym, aby stało się to raczej w dzień niż w nocy.
- i tak też się stało: duża część załogi "źle" znosiła warunki panujące na morzu Północnym. Dla tych osób nasz kuk zarezerwował specjalne napoje, które miały uzupełniać brakujące płyny w organizmie. Kolejny przejaw troski i doświadczenia Kapitana.
- nasz kolega przez pierwsze kilka dni nie czul się najlepiej i nie wychodził spod pokładu na wachtę wcale, dlatego może nie miał pojęcia skąd wieje wiatr ani dokąd płyniemy.
- kiedy przestało bujać i dobiliśmy do wyspy Helgoland bez słowa poszedł zwiedzać port podczas gdy jego koledzy i koleżanki nadal mieli wachtę
- kiedy koledzy z wachty ręcznie wypompowywali wodę z zęzy kolega szukał krzesła na pokładzie żeby siedzieć i przyglądać się z założonymi rekami jak inni pracują
- kiedy koledzy i koleżanki z wachty przygotowywali i podawali posiłek pozostałym członkom załogi autor artykułu kończył radośnie drugie danie
- kolega odmówi też udziału w sprzątaniu jachtu, kiedy inni sprzątali toalety. skoro dbanie o czystość nie leżało w jego naturze zaproponowałem mu aby pomógł naszemu mechanikowi
- ani razu nie widziałem go za sterem, nie przejawiał zainteresowania nawigacja, stawianiem żagli
- był zarozumiały i arogancki w stosunku do innych oraz bezczelny i chamski w stosunku do kobiet, czego dal najlepszy przykład w swoim artykule.
- "wachta Leasure and pleasure" dość jasno określa oczekiwania motorowodniaka od rejsu i tłumaczy jego niezadowolenie z mało komfortowych warunków i złej pogody
- zdając sobie sprawę ze swojego krótkiego stażu bez wahania kwestionował zdanie Kapitana i w obecności załogi podważał jego autorytet
- tak się składa od wielu lat mieszkam za granica i na codzień posługuję się językiem angielskim w pracy. Kapitan nie miał żadnych problemów z komunikowaniem się przez radio z innymi jednostkami, obsługą śluzy bądź w portach.
- osobiście nie mam takiego doświadczenia jak stała załoga, ale przepływałem juz prawie 2000h na morzu i to była najlepsza kuchnia, jaka kiedykolwiek miałem.
- nikt nie chodził głodny. a jeżeli przejawiał chęć i inicjatywę mógł sobie przyrządzić cos z zapasów w czasie kiedy kuchnia nie była zajęta na potrzeby regularnych posiłków. Miało to wielokrotnie miejsce zwłaszcza podczas nocnej wachty.
- prowiant zakupiony był z góry na potrzeby tego oraz kolejnego rejsu, który odbywał się za kilka dni. dlatego żywności na naszym rejsie było więcej niż potrzebowaliśmy.
- wśród załogi nie było konfliktów poza tym kuriozalnym przypadkiem totalnego braku zaangażowania, współpracy, solidarności i szacunku wobec innych członków załogi
- i choć nie uszło to mojej uwadze to właśnie pozostali uczestnicy rejsu narzekali na fakt, że nasz kolega nie przejawia najmniejszego zapału do wykonywania zadań powierzonych wachcie
sytuacja została wyjaśniona i rozwiązana pierwszego dnia po zaistnieniu:
- ze swej strony podkreśliłem co następuje:
- podobnie jak inni uczestnicy zapłaciłem za rejs i jestem na wakacjach
- nie zamierzam przez cały rejs użerać się z trutniem, który uważa się za autorytet, w każdej dziedzinie i nie chce współpracować z resztą załogi na żadnej płaszczyźnie. (młodsi od niego o połowę uczestnicy rejsu byli nierzadko bardziej kompetentni i dysponowali większym doświadczeniem i wiedzą na temat żeglarstwa)
- osobiście nie mam aż tyle zacięcia pedagogicznego, a w tym konkretnym przypadku długotrwała resocjalizacja mogłaby okazać się też bezowocna
- wychowywać i zachęcać do współpracy mogę dzieci, a nie 50-letniego kolegę motorowodniaka, który jest rozczarowany brakiem stołu i leżaków na pokładzie oraz faktem, że na żaglowcu są wachty i trzeba cos robić
- w związku z tym że jestem techniczny i nigdy nie miałem ambicji aby zostać dyplomata sprawa została postawiona jasno i przejrzyście w sposób następujący:
a) wytłumaczyłem koledze, że każdy z nas jest tutaj na tych samych zasadach i jako oficer wachtowy nie mogę go faworyzować z racji wieku
b) zaproponowałem żeby sam wykazał się inicjatywą i dołożył starań aby pozostała cześć wachty przestała na niego narzekać.
c) nasz kolega dostał czas na przemyślenie swojej postawy i zastanowienie czy ma zamiar dostosować się do warunków panujących na morzu i jachcie oraz skoro nie cierpi już na chorobę morska, czy będzie brał czynny udział w pracach jakie należą do członków załogi.
d) miał się do mnie zgłosić za 4 godziny zanim rozpocznie się kolejna wachta.
Dariusz oznajmili, że zapisał się na rejs po to by wypływać godziny i wypocząć (co tez wielokrotnie podkreśla w swoim artykule)
Wobec powyższego ja oznajmiłem pozostałej części wachty, że aby uniknąć niepotrzebnych konfliktów nie mogą liczyć na pomoc Darka i zmuszani są przejąć na siebie obowiązki, które spoczywały na naszym miłym koledze.
Amen
Osobiście czuje się zaszczycony, że nasz kolega wspomniał o mnie i postawił niemal na równi ze stałą i doświadczoną załoga. Trudno, bowiem o lepsza opinie z rejsu.
Jestem przekonany, że w oczach osób, które osobiście znają Kapitana i Bosmana artykuł wcale nie zmieni ich wizerunku. Gdyby taki delikwent rzeczywiście był na moim statku (tak jak pisze) to zwróciłbym pieniążki i kazał spier...lać przy najbliższej okazji.
("spier...lać" - cytuje ze strony żeby nie było, że się nie nadaje)
Na zakończenie dodam że ci, którzy mnie lepiej znają wiedza jak brzydzę się pisaniem oraz ile trudu i czasu kosztowało mnie to wypracowanie.
Odpisuje dlatego, iż ten obrzydliwy paszkwil dyktowany poczuciem nieuzasadnionej krzywdy godzi w dobre imię Kapitana, stałej załogi oraz obraza godność i uczucia innych osób biorących udział w rejsie.
Problemem nie są tu niestety subiektywne wspomnienia naszego kolegi, do których każdy z nas ma prawo, lecz ignorancja i bezmyślność osób prowadzących ten serwis. Fakt, że tekst został opublikowany w takiej formie dowodzi jak niskimi pobudkami kieruje się gospodarz strony, który najwyraźniej kosztem innych chce zdobyć rozgłos w środowisku żeglarskim.
Ubolewania godny jest fakt że osoba, która szczyci się współpraca z miesięcznikiem żagle, zdobytymi uprawnieniami oraz stanowiskami, które piastuje dziś bądź w przeszłości publikuje świadomie artykuł, który wystawia na szwank dobre imię doświadczonych ludzi, kolegów, żeglarzy i kapitanów.
Jakby tego było mało portal daje sposobność osobom, które nie brały udziału w rejsie do kolejnych szyderczych komentarzy, które skrzętnie umieszczane są na stronie.
Jak wszyscy dobrze wiemy morze uczy pokory i wychowuje.
Rejs z Den Helder do Świnoujścia traktuje, jako kolejną lekcje i wyciągam z niej wnioski na przyszłość.
Robert Kobyliński – oficer wachtowy
d`Artagnan/Jesus
P.S.
Jeżeli ktoś zastanawia się czy wybrać się na rejs po morzu Północnym proponuje jeszcze raz głęboko to przemyśleć.
Są inne alternatywy: np. cruise po Karaibach albo promem do Szwecji.
Tam się zwykle nie choruje, zwiedza porty, na pokładzie jest dużo atrakcji, są krzesła i stoły, człowiek wraca wypoczęty, posiłki są urozmaicone i codziennie mila obsługa z uśmiechem na twarzy serwuje wykwintne dania.
Z tego, co słyszałem godziny wypływane na takiej jednostce wmyśl obowiązujących przepisów powinny liczyć się do stażu. Potrzebna jest tylko opinia kapitana.
oto link do artykułu:
http://www.kulinski.gdanskmarinecenter.com/art.php?id=1552&st=0&fload=1
Wojtek, jak Cię znam 36 lat (z jakąś tam przerwą co prawda :-), to do oceny wiarygodności relacji wystarczyło mi Twoje stwierdzenie, że facio przez 10 dni rzygał, jadł i spał. Sorry za niewczesne wyjście przed szereg. Myślę, że sytuacje opisane u Don Jorge niestety jeszcze się zdarzają, więc uznałem relację (napisaną dość zgrabnie trzeba przyznać) za wiarygodną i skomentowałem."
--
pozdrawiam
AIKI
witryny. Rozumiem odczucia, jakie można mieć po przeczytaniu takiego
"sprawozdania" z rejsu. Ale nie znalazłem żadnych szyderstw na temat załogi
w komentrzach, o których pisze.
A poza tym po prostu rozbawiła mnie propozycja podziału kabin i wacht (!)
na lajtowe i sado-macho. Od razu wiadomo było co pomyśleć o autorze.
A czasy recenzowania wszelkich publikacji, jak mówią, chyba słusznie
minęły.
Pozdrowienia z mieleckiego portu,
Bogdan Kiebzak
A w tym konkretnym przypadku zawiera zarzuty krzywdzące zarówno dla Kapitana jak i doświadczonej stałej załogi żaglowca (bosmana, mechanika, oraz kuka)
Z zaciekawieniem przeczytałam sobie ostatnią "relację z rejsu" a potem komentarze drugiej strony. Cóż, szczerze współczuję autorowi relacji, może jednak staż powinien odbyć na "Queen Mary" - ale pewnie wtedy też znalazłby powód do narzekania.. na cenę :)
Ale troszkę mną wstrząsnął komentarz wysłany jako "sprostowanie". A konkretnie uwagi do Jurka :
"Problemem nie są tu niestety subiektywne wspomnienia naszego kolegi, do których każdy z nas ma prawo, lecz ignorancja i bezmyślność osób
prowadzących ten serwis. Fakt, że tekst został opublikowany w takiej formie dowodzi jak niskimi pobudkami kieruje się gospodarz strony,
który najwyraźniej kosztem innych chce zdobyć rozgłos w środowisku żeglarskim."
Nie wiem jak autor tego komentarza, ja tam nie zauważam u Jurka "prób zdobycia rozgłosu" :)
--
Kind regards, Monika Matis
People Challenge Sailing Team
Romford, United Kingdom
Natomiast jestem przerażony stylem "sprostowania". Dlaczego cudzysłów? Dlatego, że ja oczekiwałbym rzetelnego wyjaśnienia sytuacji z punktu widzenia osoby o statusie pokrzywdzonego, a nie kolejnego paszkwilu, tym razem na Jerzego Kulińskiego. Nie jest istotne, co tak naprawdę działo się na jachcie w czasie rejsu, tylko fakt, że co prawda w krzywym zwierciadle, ale to, że taki List się ukazał.
I nie jest istotny fakt, że tak zwana opinia publiczna od razu tekst w całości lub w części skrytykowała. Panu to nie wystarczy. Grozi Pan Konstytucją i czym tam jeszcze. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że krytyka autora Listu, przynajmniej w stosunku do niektórych osób zawiera trochę prawdy. Oprócz Kapitana to Oficerowie są absolutnie odpowiedzialni, nie tylko za likwidowania konfliktów, ale gaszenie ich w zarodku. Moim zdaniem cała Kadra z sytuacją najwyraźniej sobie nie poradziła, albo zlekceważyła ją. A to duży błąd, mogący zaważyć na bezpieczeństwie rejsu i załogi. Praca części wachty za niesprawnego i nieodpowiedzialnego członka wachty, wyczerpuje ich fizycznie i psychicznie. A to może być groźne w skutkach, w sytuacji ekstremalnej. Na rejs zgłaszają się różni ludzie i nie wierzę, że to taki pierwszy przypadek w historii. Natomiast chyba pierwszy, kiedy załogant postanowił się publicznie popisać.( ten popis z mety zakwalifikowałem jako śmieszny, niewiarygodny i jak napisałem, grafomański)
Ludzie przypadkowi, oczekujący m.in. luksusu i stewardów na pokładzie się zdarzają, ale doświadczony Kapitan i Oficerowie muszą sobie z tym poradzić.
Moim skromnym, subiektywnym zdaniem, Pan sobie nie poradził a złość i urażoną dumę własną wyładowuje na Bogu ducha winnemu koledze po fachu.
Nie uchodzi, mocium Panie, nie uchodzi. Było mi przykro, że jakiś rozczarowany majtek krytykuje doświadczonych żeglarzy i dalej jest mi przykro.
Ale Pan, po tym nieuprawnionym i mylnie skierowanym ataku, na moją solidarność liczyć nie może. Powołując się na nieznany paragraf nieznanej konstytucji apeluję do Gospodarza, aby dyskusję zamknął. Newsa i tak klepsydra czasu zasypie za jakiś czas. Moim zdaniem mogło go nie być, ale teraz uważam, że coś o życiu na starość się dowiedziałem. Niech wisi ku przestrodze potomnym, tym od meesy oficerskiej i tym z kubryka.
Na koniec mała dygresja na temat wypowiedzi jednego z dyskutantów, zarzucającego Kapitanowi, że zabrał na rejs niedoświadczonego żeglarza. Czy to kpina Kolego? A jakich należy zabierać na rejs szkoleniowy?
Zbigniew Klimczak
absolwent Trzebieży
I turnus po otwarciu
Ahoj
Jak widać zastanawiałem się prawie tydzień. Uroki żeglowania „na swoim” Są dla mnie oczywistością. Jak wiadomo jestem armatorem(właścicielem połówki) niewielkiego jachtu morskiego. Ale przedtem kilkadziesiąt lat żeglowałem na jachtach „uspołecznionych” – klubowych, a potem na jachtach czarterowanych.
Mam świadomość wad, czy nieprzyjemności lub ryzyk, związanych z żeglowaniem na cudzym, szczególnie na „niczyim”(bo tak często traktuje się w Polsce mienie wspólne). Ale też mam świadomość, że posiadając MAŁY jachcik odciąłem się od możliwości pożeglowania np. po ciepłych wodach – trudno wydawać pieniądze na czarter tamże i równocześnie ponosić koszty eksploatacji własnego jachtu. I to już jest jedna z przyczyn, dla których nie każdemu pasuje być armatorem. Inne opisali dobrze Don Jorge i Skipbulba przy okazji newsa „o sprzedaży Milagro”. A więc dla wielu żeglarzy polskich, szczególnie tych młodych wiekiem lub stażem, pływanie na cudzym, czarterowanie, korzystanie z jachtów klubowych i związkowych jest sensowną alternatywą.
Gdy przeczytałem „Wspomnienia motorowodnego…” byłem z lekka zdziwiony. Od początku autor wydał mi się średnio wiarygodny. Potwierdza to człowiek, którego znam i wiem, że jak mówi, to wie co mówi, czyli Wojtek Zientara. To jest zawodowiec, do tego niezależny zawodowiec, nie zmuszony do ślepej lojalności wobec pracodawcy. Ale nie rozumiem agresji, która pojawiła się wobec Szanownego Właściciela tego serwisu. Autor paszkwilu jest w pełni identyfikowalny, zapewne w pełni przyjmuje odpowiedzialność za swoje słowa, natomiast trudno oczekiwać od Don Jorge weryfikacji każdego stwierdzenia każdego z jego korespondentów. Zamieścił komentarze kontestujące pożal się Boże admirała i to powinno wszystkim wystarczyć.
I jeszcze jedno: Wygląda w sposób graniczący z pewnością, że tekst „admirała” jest paszkwilem. Ale możliwość przeczytania tu i na forach stanowisk obu stron ma jeden wielki walor. Otóż wielu przyszłych skipperów i wielu przyszłych załogantów dostało szansę zastanowienia się. Na przykład nad tym, czy płyną w rejs szkoleniowy na Morze Północne, czy barowy do Chorwacji. Na przykład nad tym, czy zabierają pasażera z wymaganiami obsługi przez hostessę (najlepiej półnagą), czy adepta żeglarstwa do przyuczenia. NA przykład nad tym, czy dostatecznie jasno, kawę na ławę, tłumaczą adeptom uwarunkowania żeglowania. I można tak dalej i dalej…
Jak by nie patrzeć, news okazał się pożyteczny. Sam licznik odwiedzin tego dowodzi.
Andrzej Colonel Remiszewski
Drogi Jerzy!
Zamieszczony przez Ciebie news pt.: „SUBIEKTYWNIE O PEWNYM REJSIE STAŻOWYM” i związana wokół niego dyskusja spowodowały, że i we mnie powolutku, jakby rosły drożdże, zaczęły odżywać wspomnienia związane z tym „okrętem”, jako, że kiedyś „i ja tam byłem, miód i wino piłem”. A, tak poważniej, to chcę powiedzieć, że nie do końca byłem kontent. Rejs miał swoje blaski i cienie, a przynajmniej ocena zależy od tego, co kto lubi (jeden córkę, a drugi teściową). Nie zamierzam odnosić się do oczywistych błędów, jakie popełniła osoba, która wywołała tę dyskusję, ale może Ci wielcy zabierający w niej głos nie do końca uzmysławiają sobie, jak sprawy wyglądają z perspektywy załoganta. Proszę oceń, czy mogę coś wnieść nowego do dyskusji, tnij lub czyń wszystko, co uważasz za słuszne (jako, że prowadzisz swoją stronę z bardzo dobrym „wyczuciem” materii).
Drogi Jerzy, zacznę od tego, że w 1987 roku uczestniczyłem w rutynowym rejsie organizowanym przez Towarzystwo Zapobiegania Narkomanii. Rejs nic mnie nie kosztował i nawet zostałem na niego oddelegowany z pracy (takie były czasy). Pełniłem tam funkcję tzw. asystenta (przypadało po jednym takim na każdą wachtę, by nie przeciążać oficerów ponad miarę mało istotnymi problemami załogi).
Kapitan pierwszego dnia przedstawił wszystkim panujące zasady: do kabiny nawigacyjnej i na rufę do steru mają prawo wstępu tylko ci, którzy są na wachcie, za dnia możliwe jest przejście na rufę wyłącznie po pokładzie, nocą „na paluszkach” wyłącznie przez mesę. W porcie nikt z załogi nie ma prawa przebywać na rufie, do mesy ma wstęp wyłącznie wachta kambuzowa celem podania wazy z zupką etc. Tak, więc, od samego początku panował porządek, a każdy „kot” znał swoje miejsce i się nie szlajał tam, gdzie nie powinno go być.
Każdy z nas dostał wąską koję z bardzo pożyteczną, jak się później okazało, sztormdeską i prawo do użytkowania jednego wieszaka na sztormiak i szelki bezpieczeństwa („jaskółki” tylko mogły latać w przestrzeni wirtualnej), ot i to był cały obszar naszej prywatności na całe trzy tygodnie.
Podczas szkolenia pani doktor dodała jeszcze od siebie, że właśnie wróciła z „Zaruskiego”, tam odpadają relingi, więc w trosce o nas i abyśmy przypadkiem nie nabrali złych manier, nie należy zbliżać się do relingów, a tym bardziej opierać się o nie, mimo, że te były akurat nadzwyczaj solidne. No i również to stało się prawem, a na pokładzie zapanowała postawa „na baczność” na wzór amerykańskich marines! Nieprawda, było jedno odstępstwo od tej zasady: poniżej poręczy biegła taka pozioma żerdka, w którą podczas sztormu należało wpiąć się, oprzeć o nią ręce i wystawić głowę poza obrys burty, co umożliwiało w pozycji klęczącej prowadzenie niczym nie skrępowanej swobodnej konwersacji z Neptunem… Pierwszy dzień był przeznaczony na naukę chodzenia po wantach i rejach, stawiania żagli i na przyswojenie nazw przynajmniej setki lin (nieopanowanie tego przedmiotu groziło utratą przepustki na miasto, przyswoili wszyscy!).
Na jachcie panowała nienaganna czystość. Kapitan dbał o nią osobiście. Np. podczas zdawania kambuza, kiedy się już miało serdecznie dość wachty kapitan sprawdzał śnieżnobiałą wykrochmaloną chusteczką do nosa, czy nie dostał się jakiś pyłek w zakamarki wyciągu kuchennego… (skubany, musiał mieć cały zapas chustek!?, ale później się przeziębił i zużył je do mniej szczytnego celu). Również kibelki zawsze lśniły czystością, aczkolwiek, kiedy tylko miałem z nimi do czynienia, zachodziłem w łeb, po kiego diabła ktoś zaprojektował ich aż 4 czy 5 sztuk (nie pamiętam już dokładnie ile), w każdym razie, podczas szorowania ostatniego, ciężko było zapanować nad obsesyjną myślą o buncie i chęcią zemsty na projektancie owych „oczek sanitarnych”!
Również bardzo sumiennie przestrzegaliśmy etykiety żeglarskiej. Nie do pomyślenia było obieranie wiadra ziemniaków na pokładzie albo wywieszanie wypranych skarpet na rzeczonym relingu.
Dość szybko, choć z psychicznymi oporami przyjąłem też założenie, że wszyscy, którzy zdecydowali się na rejs są zdrowi albo dolegają im tylko takie choroby, które są uleczalne (w przeciwnym razie nas by tu nie było). Po prostu, inaczej się nie dało i przestałem sobie zawracać głowę zasadami użytkowania łyżeczek…
W zakresie relacji interpersonalnych, ilekroć oficer zgłaszał się do nas po imieniu, to należało się dobrze zastanowić, czy rzeczywiście ta zasada obowiązuje w obydwie strony, natomiast wszyscy intuicyjnie czuliśmy, że do kapitana nie należy nam pierwszemu odzywać się, a tym bardziej zwracać się do niego z jakimiś sprawami.
Wkrótce wszyscy staliśmy się zgraną małą społecznością, w której znakomicie sprawdzały się „feudalne” zasady wypracowane przez całe pokolenia marynarzy zapewniające bezpieczną żeglugę.
Jeśli chodzi o pogodę, było to na Bałtyku najbrzydsze lato stulecia i nieźle dało nam w kość. W trakcie rejsu bardzo niewiele zależało ode mnie i niewiele się nauczyłem rzemiosła żeglarskiego. Za to otrzymałem niezłą szkołę życia, w której nawet popełnione błędy stanowiły cenną informację, kim się jest i jak się jest postrzeganym.
Reasumując rejs był bardzo fajny, szczególnie jego druga połowa, kiedy po 10 dniach wszyscy już się do siebie dotarli, a co niektórzy przestali cierpieć na chorobę morską. Dostarczył mi niezapomnianych wrażeń i wspomnień na całe życie, aczkolwiek od tego czasu preferuję zdecydowanie mniejsze jednostki pływające… Niewiele później stałem się armatorem własnej żaglówki śródlądowej, a ostatnio morskiej.
Wybierając się w rejs żaglowcem urejonym, mimo, że ten, to była tylko taka jakby miniaturka, warto uzmysłowić sobie, że prowadzi się tam zupełnie inne życie niż pokazują kinowe stereotypy: jacht płynie sam, my leżymy na osobistym leżaku w cieniu żagla (by się nie zapocić) z książką w ręku albo kieliszkiem szampana, albo z ciepłą bułeczką (zależy, co kto woli) i wyjadamy osobistą łyżeczką kawior z osobistego słoiczka, a wieczorami prowadzimy intelektualne dyskusje z kobietami ubranymi w wieczorowe suknie.
Czy wczasach, kiedy stosowana jest zasada: płacę i wymagam”, nadal jest sens organizowania komercyjnych rejsów na żaglowcach?
Jerzy, żyj wiecznie! - Paweł Rachowski - z całą pewnością żeglarz, morski - zaledwie w małej części
PS.: Mam też kilka slajdów z rejsu, może by się udało zrobić z nich jpg