"GEM" W KALMARSUNDZIE
Bardzo dobrze, bardzo dobrze - kolejny jachcik z Zalewu Zegrzyńskiego orze Bałtyk. Dawno - dokładnie w przedzień Wigilii 2008 roku pojawił się w SSI news o morskim żeglowaniu państwa Matzów z synkiem. Dziś mam opis rejsu synka z rodzicami. Kalmarsund i Gotland to piękne okolice. Naprawdę.
Kamizelki zawsze !
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
----------------------------------------------------------- 
Na pomysł tegorocznego rejsu wpadamy po powrocie z zeszłorocznej włóczęgi po Kalmarsundzie. Przygotowujemy się solidnie, bo plan zakładał odwiedzenie Visby, Vastervik i ponownie Kalmaru.
Udoskonalamy ubiegłoroczną nowość, a mianowicie niewielki, przykręcany do dna bulbkil, napełniany kostkami ołowianymi. W zeszłym roku sprawdził się znakomicie, więc teraz poprawiamy jedynie drobne niedociągnięcia.
Bulbkila używamy jedynie pływając po morzu. Na Zalewie Zegrzyńskim, gdzie „Gem” stacjonuje, nie jest potrzebny, bo łódka ma miecze i wystarczająco dużo balastu wewnętrznego.

W „morskim set-upie” mamy 1,10 m zanurzenia i w sumie około 700 kg balastu, umieszczonego w dnie, mieczach, falszkilu i bulbkilu.
Dla przypomnienia: „Gem” to laminatowa łódka o długości 8m, szerokości 2,50m, powierzchni żagla 24m2. Silnik pomocniczy to jednocylindrowy Farymann Diesel o mocy 7 KM.
Konstrukcja jest nietypowa, ponieważ ma dwa miecze obrotowe: dziobowy i rufowy, ale odkąd przykręcamy do dna kil, mieczy na morzu nie używamy.
Z uwagi na przewidywane dłuższe przeloty na pokładzie „Gema” pojawiają się autopilot, Navtex, oraz duży chartplotter z całym Bałtykiem na C-Mapie, zespolony z echosondą i logiem.
Pozostałe pomoce nawigacyjne stanowią papierowe mapy szwedzkie, niemieckie i polskie, przewodniki o żółto-niebieskich okładkach, a także szwedzkie przewodniki prezentujące m.in. porty naturalne.
Na Wybrzeżu meldujemy się 4 lipca 2010 roku. Niestety, dźwig w Jacht Klubie Stoczni Gdańskiej w Górkach Zachodnich jest chwilowo nieczynny, więc ruszamy do Narodowego Centrum Żeglarstwa. Po karkołomnych manewrach między parkującymi dosłownie WSZĘDZIE samochodami plażowiczów, udaje nam się dotrzeć pod bramę NCŻ. Oczywiście nasz zestaw blokuje całkowicie ruch, bosman jednak nie pali się do wpuszczenia nas na teren przystani, bo akurat na dźwigu wisi inny jacht, bo jest mało miejsca, bo jest niedziela, bo załogi taklują łódki regatowe, bo coś tam, itd... Niby wszystko bardzo grzecznie, ale niesmak pozostaje...
Po długich zapewnieniach, że wszyscy się zmieścimy, wpuszcza nas pod dźwig. Po godzinie oczekiwania możemy się wodować, więc przykręcamy do dna balast i na wodę!
Niestety, bosman przepełnia czarę goryczy, wskazując nam szczyt pomostu jako miejsce na taklowanie łódki... Chyba nie muszę dodawać, że to tuż przy „szlaku” motorówek, skuterów, RIB-ów, o czym duża fala nie pozwala nam zapomnieć... Rozumiemy, że pierwszeństwo mają rezydenci, ale na te kilka godzin spokojnie można było ustawić naszą małą łódkę w jakimś bardziej zacisznym miejscu.
W związku z tym płacimy za wodowanie, szybko stawiamy maszt i czym prędzej przenosimy się do Jacht Klubu Stoczni Gdańskiej, gdzie już w spokoju taklujemy łódkę.
Wieczorem w pierwszej napotkanej Komisji Wyborczej spełniamy obywatelski obowiązek, a następnego dnia robimy zakupy i wstawiamy samochód oraz przyczepę do Jachtklubu im. Conrada, gdzie pozostają przez miesiąc.
            We wtorek raniutko „Gem” wychodzi w morze z załogą od kilkunastu lat niezmienną, czyli rodzice z synem. Kierunek: Władysławowo. Pod Helem nasze ambicje studzi tężejący wiatr – 6B w dziób pierwszego dnia pływania, to nie to, co lubimy najbardziej. Wchodzimy do Mariny Helskiej. Szukamy wolnego miejsca i niespodzianka. Stajemy burta w burtę z jachtem „Bury Kocur 3”! Wieczorne spotkanie w naszej mesie przeciąga się do późnych godzin nocnych, a przez kolejne dwa dni czekamy na lepszą pogodę. Delektujemy się smażonymi flądrami, korzystamy z darmowego bezprzewodowego internetu w porcie i spacerujemy. Dopiero w piątek docieramy do Władysławowa, gdzie oglądamy miasteczko, robimy ostatnie zakupy i raczymy się rybkami w portowej smażalni. Postój jachtu do 8 m długości kosztuje tu 30 zł, w tym prąd i woda, ale „socjal” - szkoda gadać, zwłaszcza jeśli chodzi o ilość kabin i ceny...
Wobec sprzyjających prognoz (niestety tylko radiowych, wciąż brak Wi-Fi w porcie) już w sobotę rano wychodzimy na Gotland. Wiatr słabiutki, więc wspomagamy żagle silnikiem.
Noc bez przygód, piękne gwiaździste niebo i księżyc oświetlający morze przed dziobem, a ranek wita nas kompletną flautą i widokiem południowych skał Gotlandii.

 


Po 32 godzinach, cumujemy w Burgsvik Gasthamn. W stosunku do locyjki „Gotland – przewodnik dla żeglarzy” zmieniło się niewiele, jachty gości cumują do falochronu zachodniego, falochron pływający jest na swoim miejscu i tylko rękawa wiatrowego nie zaobserwowaliśmy. A z nowości w SW narożniku portu pojawiło się stanowisko dla ratowniczego RIB-a. Foldery i mapki turystyczne dostępne u bosmana.
Po zasłużonym odpoczynku płacimy za postój (120 SEK), oglądamy pobieżnie miejscowość, na tutejszym campingu jemy obiad i wracamy na łódkę. I tylko tłumy plażowiczów burzą wizerunek sielanki, ale nie ma się czemu dziwić – przecież jest piękne, niedzielne popołudnie.
Następnego dnia rano ruszamy do Visby. Wiatr zmienny, więc częściowo na silniku, częściowo na żaglach przechodzimy między Stora Karlso i Lilla Karlso. W południe jest już tak gorąco, że nie potrafimy odmówić sobie przyjemności kąpieli w morzu, a do portu wchodzimy po 1600. Znajdujemy jedno wolne miejsce w basenie jachtowym YA, między wielkimi „motopompami”. Głośno, gwarno, ciasno, a w dodatku mamy wrażenie, że trafiliśmy w środek jakiejś prywatnej imprezy... Na pomost wystawione są stoliki, krzesełka, grille.
Marina bardzo ekskluzywna, toalety na karty, a rachunek – w naszym przypadku 200 SEK za dobę – pokrywa się przy opuszczaniu Visby. Wi-Fi niestety płatne dodatkowo – 60 SEK za 24h. Ale na plus obsłudze zaliczamy podniesienie polskiej flagi.
Jak się okazuje mamy drobną, acz uciążliwą awarię silnika. Poluzowany filtr paliwa na skutek drgań przetarł się i ropa ścieka do zęzy. Próbujemy go kleić, ale ostatecznie kupujemy filtr uniwersalny, który jako tako pasuje, choć już do końca rejsu mamy z nim problemy.
Naprawy zatrzymują nas w porcie jeden dzień, a w międzyczasie zwiedzamy miasto, a właściwie tylko najstarszą jego część, czyli Innerstad. Odwiedzamy punkt informacji turystycznej, jemy obiad naprzeciwko katedry S:t Katarina i robimy drobne zakupy. Spacer po porcie ujawnia pierwszą polską jednostkę spotkaną w czasie tego rejsu, jacht „Cedar”.
Następnego dnia opuszczamy basen YA, na stacji benzynowej uzupełniamy braki w paliwie i przestawiamy się do basenu YB, gdzie jest jakoś tak spokojniej.
Miasto jest przepiękne, ale ten gwar i tłumy turystów to nie dla nas, więc jak tylko udaje się dojść do porozumienia z silnikiem, płacimy za postój, sprawdzamy prognozę pogody, ściągamy aktualne GRIB-y i około 0400 rano wychodzimy z portu. W główkach mijamy się z wchodzącym do portu jachtem „Merkury”, czyli „zaliczamy” już drugie polskie spotkanie.
Początkowo, zgodnie z prognozami, mamy mokrą halsówkę pod 5-6B, a po południu wiatr słabnie i odkręca na SE. W Vastervik cumujemy po 16. Robimy szybki klar, obiad i w miasto. Vastervik jest piękne! Przyznajemy, że oglądaliśmy je dość pobieżnie, ale to, co widzieliśmy bardzo nam się podobało. Śliczne, zadbane kamieniczki, równe chodniki, przystrzyżone trawniki, fontanna w zatoce morskiej, most zwodzony, ruiny zamku...
W porcie polskich jachtów oczywiście nie ma, dzwonimy więc do znajomych, którzy według naszej wiedzy kręcą się po Bałtyku, celem zorganizowania jakiegoś spotkania. Niestety, „Bury Kocur 3” jeszcze w Górkach, żółta Giga „Dino” w Jastarni, a  „Tadzio” (balastowo – mieczowa Antila 24) z samotnikiem na pokładzie ... na Alandach! Jak widać ze spotkania nici :(
Następnego dnia ruszamy na południe. Do upatrzonej w przewodniku zatoczki mamy jakieś 20 Mm. W wąskich przejściach na silniku, na szerszych rozlewiskach na żaglach i po kilku godzinach docieramy do wąskiej cieśniny Djupesund, która wprowadza nas do cichej i dobrze osłoniętej zatoczki Bredvik na półwyspie Skavdo. Kotwica z rufy, cumy dziobowe do sosenki i kamienia... Pięknie! Kąpiemy się w ciepłym morzu, pływamy pontonem po okolicy, spacerujemy po skałach.
Następnego dnia rano ruszamy na południe, na wyjściu ze szkierów spotykamy polski jacht „Mechatek II” (trzeci jacht pod biało-czerwoną banderą), wpływamy w Kalmarsund, mijamy Figeholm i po kilku godzinach niespiesznej żeglugi schodzimy z wyznaczonego pławami toru i skręcamy do wcześniej wytypowanej na podstawie przewodnika zatoczki na wyspie Stora Kattelso. Ciągła kontrola głębokości i już po chwili cumujemy dziobem do skał. Śliczna zatoczka i to tylko 6,5 Mm na północ od Oskarshamn. I powtórka z rozrywki: kąpiemy się w ciepłym morzu, pływamy pontonem po okolicy, spacerujemy po skałach.
Powoli kończą się nam zapasy, więc następnego dnia ruszamy „do cywilizacji”. Już od rana widać,zbliżającą się burzę, ale mimo to wypływamy z nadzieją, że zdążymy do portu. Nie zdążyliśmy – potężna ulewa i wichura łapie nas około 1,5 Mm od Oskarshamn i zapędza awaryjnie do prywatnej przystani Kolbergavik. Wejście między skały w warunkach niemal zerowej widoczności jest stresujące, ale szczęśliwie cumujemy do burty dużego, miejscowego jachtu i przeczekujemy nawałnicę.
Po wszystkim ruszamy do Mariny Badholmen w Oskarshamn. Cumujemy między Y-bomami, płacimy 130 SEK za postój i idziemy po zakupy. Następnego dnia pogoda deszczowa i wietrzna, więc dalej zwiedzamy miasto i suszymy łódkę po wczorajszej burzy – mokre są sztormiaki, kamizelki ratunkowe, ubrania, buty, wykładziny, materace....
Kolejny skok do Kalmaru zajmuje nam cały dzień i po dotankowaniu paliwa cumujemy w Marinie Olandshamnen. Wcześniej, jeszcze przed mostem, wymieniamy pozdrowienia z załogą ostatniej polskiej łódki spotkanej w Szwecji, Albin Vegi o imieniu „Iga”.
W Kalmarze stoimy dwa dni, korzystamy z płatnego Wi-Fi (20 SEK za 24h), zwiedzamy miasto, uzupełniamy zapasy. Spacerujemy po rozległym porcie, w którym stoją jednostki różnych bander: oczywiście Szwedzi, Duńczycy, Norwegowie, Finowie, Niemcy, Holendrzy, a także Rosjanie, Litwini, Belgowie, a nawet po jednym jachcie francuskim i szwajcarskim (!). I tylko jedna łódka z Polski – nasza...
Do Bergkvary ruszamy przy ładnej, słonecznej pogodzie i niewielkim zachmurzeniu. Początkowo płyniemy ostrym bajdewindem, by po południu uruchomić silnik i wejść do portu podejściem północnym, zostawiając po lewej burcie latarnię Garpen. W Bergvarze odpoczywamy, uzupełniamy zaopatrzenie, zwiedzamy okoliczne wysepki i rozlewisko Angaskaren pontonem, a także jedziemy autobusem do Karlskrony, aby dostarczyć na pokład promu 1/3 naszej załogi, która musi już wracać do domu.
Pozostałej dwójce też kończą się urlopy, a na Bałtyku sztorm 9B... Dopiero po dwóch dniach ruszamy w okrojonym składzie do pięknego Kristianopel, skąd we wtorek rano, po zatankowaniu wody, naładowaniu akumulatorów i sprawdzeniu prognozy radiowej oraz internetowej (płatne Wi-Fi) ruszamy do Polski. Pod szwedzkimi brzegami pogoda śliczna, tylko wiatr słabiutki. Podejmujemy decyzję, żeby iść prosto do Helu.
Nasze plany weryfikuje nadane przez Witowo Radio ostrzeżenie o sztormie, odebrane nad ranem. Decydujemy się zawinąć do Władysławowa. Cumujemy w tężejącym już wietrze i ulewnym deszczu. Klarujemy łódkę i czekamy na korzystne meteo dwa dni, zajadając się dorszami i flądrami w lokalnych smażalniach. Możemy sobie na to pozwolić, bo jesteśmy zwolnieni z opłaty portowej z powodu ostrzeżenia o sztormie.
Wreszcie w piątek 29 lipca, po wysłuchaniu prognoz pogody i konsultacjach z sąsiednimi załogami, ruszamy do Górek Zachodnich, mimo ostrzeżenia o silnym wietrze z NW. Prognozy oczywiście się nie sprawdzają co do kierunku wiatru i mamy halsówkę pod 5B. W Górkach meldujemy się wczesnym popołudniem.
Jeszcze tego samego dnia kładziemy maszt i w sobotę ruszamy z łódką na przyczepie do Jadwisina, gdzie wodujemy naszego „Gema”.
            Po tegorocznym rejsie zostały nam wspaniałe wspomnienia i zdjęcia przepięknych miast, miasteczek, wysp, skał i zatoczek, a także mocne postanowienie, żeby w niedalekiej przyszłości zwiedzić te podobno najpiękniejsze szkiery – między Vastervik, a Sztokholmem.
Przepłynęliśmy trochę ponad 600 Mm w czasie czterech lipcowych tygodni i był to nasz najpiękniejszy bałtycki rejs do tej pory. I mimo pięknej pogody i pięknych rejonów, w ciągu trzech tygodni pobytu w Szwecji, spotkaliśmy raptem cztery polskie jachty... 
 
Pozdrawiamy wszystkich, do zobaczenia na Bałtyku i Zalewie Zegrzyńskim!
Załoga s/y „Gem”: Irena, Andrzej i Wojtek Matz
 
P.S.
Zdjęcia z tego rejsu, podobnie jak ze wszystkich poprzednich rejsów jachtu „Gem”, dostępne są na stronie http://picasaweb.google.pl/VoytasL
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu