MONIKA MATIS - REJS Z MAMĄ
Monika Matis obiecywała, obiecywał, obiecywała i w końcu .... dotrzymała obietnicy. Mamy newsik o damskim rejsie i to z Mamą. A dla mnie właśnie to jest najciekawsze. Mało jest takich, którzy zabierają mamę na morze.
I ciekawostka - kogo rozpoznajecie na fotkach?
Mama w kamizelce! Brawo!
Żyjcie wiecznie!
d'Jorge
________________________________
Damski Rejs
Zwykle piszę do Ciebie notki o jakiś niezwykłych dokonaniach żeglarek,
pokazując że też potrafią. Tym razem jednak bez rekordów, bez
niezwykłości, ot po prostu o babskim rejsie. Czyli o wiedźmach ze
Skoczka ("Double Scotch" nie wiedzieć czemu przerobionym na
pieszczotliwego Skoczka przez właściciela, nie przez nas - to Sadler
32, jedna z bardziej udanych konstrukcji jakie znam, następca słynnej
Contessy 32 - takiej jaką Natasza Caban opłynęła świat)
Jakiś czas temu, na forum żegluj.net (żeglarze, jak wiadomo, jeśli nie
żeglują po morzu z rozkoszą robią to w internecie) zaproponowałam, w
odpowiedzi na zapowiedź panów - że na ten rejs płyną sami - że my nie
gorsze i też zrobimy sobie rejs bez nich. Początkowo miał odbyć się w
przyszłym roku (nie wypada, aby prowodyrka nie popłynęła, a z urlopem
było kiepsko...) ale okazało się że mam wystarczająco wolnego w końcu
roku i pojawiło się ogłoszenie o damskim rejsie (I Damski Rejs
Forumowy - bo planujemy już następne) w okolicach Gibraltaru. Panowie
oczywiście nie szczędzili nam swoich kasandrycznych wizji na forum :)
niemniej jednak krótko po ogłoszeniu okazało się, że mamy całkiem
sporą grupkę zainteresowanych Pań. Część niestety musiała zrezygnować
po konfrontacji z twardą rzeczywistością finansowo-studencko-firmową,
jako że rejs ogłoszony został już pod koniec sezonu i większość była
mocno pod kreską po już odbytych rejsach, niemniej jednak w końcu
ustaliła się grupka zdecydowana na parę dni słońca tej jesieni. I
reprezentowała ona cały przekrój doświadczenia - od osób pływających
sporo, do jednej płynącej po raz pierwszy. Wszystkie podziwiałyśmy ją
bardzo - że też nie bała się z córką jako skipperem :)

Mama przy sterze
Trasa wiodła pierwotnie z Gibraltaru do Kadyksu via Ceuta i z
powrotem, ale ponieważ łódka już stała w Rocie - naprzeciw Kadyksu -
zdecydowałyśmy się na bardziej wypoczynkowy, spokojny rejs tylko w
jedną stronę. Pogoda pokazała, że słusznie - w dniu kiedy dotarłyśmy
na jacht, dmuchało sobie radosne 8 do 9 stopni. Tak więc pierwszy
dzień spędziłyśmy w porcie, sprawdzając prognozy - bardzo
optymistyczne (nawet nazbyt, jak na nasz gust). Następnego dnia,
ponieważ wciąż wiało zbyt nieprzyjemnie nawet na krótką trasę do
Kadyksu (miało się wywiać do wieczora) - wsiadłyśmy do autobusu
udającego prom, który z racji pogody też nie kursował, udając się na
zwiedzanie najstarszego ponoć europejskiego miasta. Obeszłyśmy
(dosłownie) cały stary Kadyks, spóżniłyśmy się na autobus z powrotem
(co przewidziałyśmy, wybierając PRZEDOSTATNI), znalazłyśmy świetną i
tanią knajpkę - rewelacyjna czekolada :) Jednym słowem, obijałyśmy się
cały dzień.
Następny dzień, zgodnie z prognozami, był już słoneczny i cichy -
wiatry na poziomie 2 i zanikająca fala miały nam towarzyszyć przez
następne kilka dni. Nie śpieszyłyśmy się, bo naszym celem było Sancti
Petri. Mała, zanikająca niemal wioska składająca się głównie z mariny,
odległa od nas o dwadzieścia kilka mil. Za to z wejściem,
przypominającym labirynt pomiędzy mieliznami i głębokościami na
wejściu (przy HW) spadającymi do 3 metrów. Przy zanurzeniu naszego
jachtu wynoszącym 1,6 m, mogłyśmy tam wejść tylko w drugiej połowie
przypływu, co przypadało dość póżno. Weszłyśmy bez kłopotu przy
zachodzącym słońcu, niemal w szczycie przypływu.
Poszukiwanie miejsca na postój chwilę nam zajęło, basen mariny jakoś
mnie nie przekonywał ze względu na dziwną pustkę. Hm, kobieca intuicja
się odezwała, jak się okazało. Zaraz po przycumowaniu do szczytu
pomostu okazało się bowiem, że w dużej marinie nie ma dla nas miejsca
- bo jest właśnie w remoncie. Basen, który widziałyśmy, był dopiero
pogłębiany aby zrobić miejsce dla jachtów... Na szczęście okazało się,
że możemy stanąć na boi klubu żeglarskiego - na boi? Nie mamy bączka!
Zaraz pojawiła się łódka z przewodnikiem i kilkanaście minut póżniej
stałyśmy na naszym miejscu. Okazało się też, że transport na brzeg i z
powrotem mamy "na telefon", a raczej, na ukaefkę. Wystarczyło wywołać
klub i minuty potem łódka czekała przy burcie.
Z racji pływowego okienka następnego dnia wychodziłyśmy dość póżno po
południu. Nieco dłuższy odcinek do Barbate wiódł wokół Trafalgaru,
kawalek za którym, znużone pogonią za zanikającym wiatrem odpaliłyśmy
silnik. Późnym wieczorem weszłyśmy do dużej mariny - jedyne co ma do
zaproponowania ta miejscowość to przystanek przed lub po cieśninie.
Sklep odkryłyśmy nad ranem u wejścia do mariny, tyle że żeby do niego
się dostać (i do miasteczka) trzeba było obejść wszystkie baseny
portowe - mariny i portu rybackiego. Kawałek drogi jest...
Z Barbate wyszłyśmy dość wcześnie jak na nas, z planem dotarcia tego
dnia do Ceuty lub, jeśli wiatr będzie miał inne pomysły - do Tarify.
Okazało się, że nie tylko wiatr ma inne pomysły - wkrótce po wyjściu
zaczęłyśmy bawić się w kotka i myszkę z hiszpańskimi okrętami
wojennymi. Nie wiedziałyśmy, czemu tak uporczywie chcą płynąć tam,
gdzie akurat się znajdujemy, zwłaszcza że wymagało to od nich dość
ciasnych zwrotów. Wymiana uprzejmości via VHF nic nie dała, mamy
zmienić kurs i tyle. Przez chwilę wyglądało na to, że jedynym który
nam pozostanie będzie z powrotem do mariny - ale w końcu się
uspokoili. Póżniej w drodze wyjaśniło się, że są ograniczeni rozkazami
- podjęli bowiem tą samą zabawę ze statkiem idącym przez cieśninę i
niezbyt chętnym na zmiany bez uzasadnienia, więc uzasadnienie zostało
przedstawione. Aha, hiszpańska marynarka chyba nie lubi oddawać salutu
jachtom (może tylko brytyjskim...)

Łódź promowa No, kogo poznajecie ?
powrotem, ale ponieważ łódka już stała w Rocie - naprzeciw Kadyksu -
zdecydowałyśmy się na bardziej wypoczynkowy, spokojny rejs tylko w
jedną stronę. Pogoda pokazała, że słusznie - w dniu kiedy dotarłyśmy
na jacht, dmuchało sobie radosne 8 do 9 stopni. Tak więc pierwszy
dzień spędziłyśmy w porcie, sprawdzając prognozy - bardzo
optymistyczne (nawet nazbyt, jak na nasz gust). Następnego dnia,
ponieważ wciąż wiało zbyt nieprzyjemnie nawet na krótką trasę do
Kadyksu (miało się wywiać do wieczora) - wsiadłyśmy do autobusu
udającego prom, który z racji pogody też nie kursował, udając się na
zwiedzanie najstarszego ponoć europejskiego miasta. Obeszłyśmy
(dosłownie) cały stary Kadyks, spóżniłyśmy się na autobus z powrotem
(co przewidziałyśmy, wybierając PRZEDOSTATNI), znalazłyśmy świetną i
tanią knajpkę - rewelacyjna czekolada :) Jednym słowem, obijałyśmy się
cały dzień.
Następny dzień, zgodnie z prognozami, był już słoneczny i cichy -
wiatry na poziomie 2 i zanikająca fala miały nam towarzyszyć przez
następne kilka dni. Nie śpieszyłyśmy się, bo naszym celem było Sancti
Petri. Mała, zanikająca niemal wioska składająca się głównie z mariny,
odległa od nas o dwadzieścia kilka mil. Za to z wejściem,
przypominającym labirynt pomiędzy mieliznami i głębokościami na
wejściu (przy HW) spadającymi do 3 metrów. Przy zanurzeniu naszego
jachtu wynoszącym 1,6 m, mogłyśmy tam wejść tylko w drugiej połowie
przypływu, co przypadało dość póżno. Weszłyśmy bez kłopotu przy
zachodzącym słońcu, niemal w szczycie przypływu.
Poszukiwanie miejsca na postój chwilę nam zajęło, basen mariny jakoś
mnie nie przekonywał ze względu na dziwną pustkę. Hm, kobieca intuicja
się odezwała, jak się okazało. Zaraz po przycumowaniu do szczytu
pomostu okazało się bowiem, że w dużej marinie nie ma dla nas miejsca
- bo jest właśnie w remoncie. Basen, który widziałyśmy, był dopiero
pogłębiany aby zrobić miejsce dla jachtów... Na szczęście okazało się,
że możemy stanąć na boi klubu żeglarskiego - na boi? Nie mamy bączka!
Zaraz pojawiła się łódka z przewodnikiem i kilkanaście minut póżniej
stałyśmy na naszym miejscu. Okazało się też, że transport na brzeg i z
powrotem mamy "na telefon", a raczej, na ukaefkę. Wystarczyło wywołać
klub i minuty potem łódka czekała przy burcie.
Z racji pływowego okienka następnego dnia wychodziłyśmy dość póżno po
południu. Nieco dłuższy odcinek do Barbate wiódł wokół Trafalgaru,
kawalek za którym, znużone pogonią za zanikającym wiatrem odpaliłyśmy
silnik. Późnym wieczorem weszłyśmy do dużej mariny - jedyne co ma do
zaproponowania ta miejscowość to przystanek przed lub po cieśninie.
Sklep odkryłyśmy nad ranem u wejścia do mariny, tyle że żeby do niego
się dostać (i do miasteczka) trzeba było obejść wszystkie baseny
portowe - mariny i portu rybackiego. Kawałek drogi jest...
Z Barbate wyszłyśmy dość wcześnie jak na nas, z planem dotarcia tego
dnia do Ceuty lub, jeśli wiatr będzie miał inne pomysły - do Tarify.
Okazało się, że nie tylko wiatr ma inne pomysły - wkrótce po wyjściu
zaczęłyśmy bawić się w kotka i myszkę z hiszpańskimi okrętami
wojennymi. Nie wiedziałyśmy, czemu tak uporczywie chcą płynąć tam,
gdzie akurat się znajdujemy, zwłaszcza że wymagało to od nich dość
ciasnych zwrotów. Wymiana uprzejmości via VHF nic nie dała, mamy
zmienić kurs i tyle. Przez chwilę wyglądało na to, że jedynym który
nam pozostanie będzie z powrotem do mariny - ale w końcu się
uspokoili. Póżniej w drodze wyjaśniło się, że są ograniczeni rozkazami
- podjęli bowiem tą samą zabawę ze statkiem idącym przez cieśninę i
niezbyt chętnym na zmiany bez uzasadnienia, więc uzasadnienie zostało
przedstawione. Aha, hiszpańska marynarka chyba nie lubi oddawać salutu
jachtom (może tylko brytyjskim...)


Łódź promowa No, kogo poznajecie ?
Wiatr miał inne pomysły i po różnych zabawach polegających na łapaniu
go tak, żeby jednak wypełniał żagle a jednocześnie aby kurs choć
trochę zgadzał się z zamierzonym, czekając jednocześnie na prąd który
powinien się wkrótce pojawić (wyszłyśmy na slacku, tak aby nie
przeszkadzał nam wydostać się za przylądek) płynęłyśmy sobie spokojnie
dalej. Ponieważ jednak na wysokość Tarify doszłyśmy tuż przed zachodem
słońca, zdecydowałyśmy się odpuścić sobie Ceutę i weszłyśmy do Tarify,
a konkretnie między wyspę a wejście do portu. Jest tam małe, dobre
kotwicowisko, z piaszczystym dnem, a ponieważ Tarifa nie ma żadnych
warunków do postoju jachtów (to mały port rybacko-promowy) - zalecane
dla jachtów jest stanięcie na kotwicy, z tej lub z przeciwnej strony
grobli łączącej miasteczko z wyspą, zależnie od kierunku wiatru.
Chwilę potem stałyśmy na całej długości łańcucha i kawałku liny, co
było akurat w sam raz. Widok na Atlas po drugiej stronie - i promy do
Tangeru przechodzące kilkadziesiąt metrów za rufą - gratis. Kolejna
doskonała kolacja i spać - jakoś niewyspane ostatnio byłyśmy, a
następnego dnia planowałyśmy wczesne wyjście.
Wczesne wyjście zaś było konieczne, aby załapać się na bezpłatne
podwiezienie na prądzie pływowym, który od Tarify do Gibraltaru osiąga
3 w. Przy zapowiadanym wietrze tylko o tchnienie mocniejszym niż
aktualny nie chciałyśmy ryzykować złapania w przeciwny. No i okazało
się, że wybrałyśmy perfekcyjnie. Mimo śladowych ilości wiatru wkrótce
na gpsie zaczeły pojawiać się coraz sympatyczniejsze cyferki,
oznaczające naszą prędkość nad dnem. Przy wejściu do Zatoki
Gibraltarskiej, gdy wiatr nieco się wzmógł, maksymalne wskazania
osiągąły 9,5 w!
W Zatoce ruch jak zawsze, więc slalomem pomiędzy statkami posuwałyśmy
się wgłąb, jako że naszym celem była nowa hiszpańska marina w La Linea
(tuż obok granicy z Gibraltarem). Jej nowość zaczęła być oczywista,
gdy dotarłyśmy do falochronu - powinien, wg naszej, ponoć aktualnej
mapy, wieść pogłębiony wyznaczony tor. Zamiast niego - wewnętrzny
falochron, kotwicowisko pomiędzy falochronami a po wewnętrznej
falochronu zewnętrznego jako memento wystający nad wodę dziób
zatopionego jachtu. Szybki zwrot na kontrkurs i zastanawianie się,
którędy wchodzić? Marina wcześniej mimo wywoływania nie odezwała się.
Po krótkim przyjrzeniu się, co stoi na kotwicowisku, płyniemy kursem
na znajdujący się tam kecz - zdecydowanie większy niż my, więc może
pod wodą ma przynajmniej tyle co my? Wkrótce znajdujemy się centralnie
naprzeciw wejścia do mariny, więc tutaj już nie powinno być
niespodzianek. Stała kontrola echosondy na podejściu wskazuje, że
awanport został pogłębiony (przeszłyśmy nad dwiema mieliznami wg mapy,
ale wszędzie przynajmniej 4 m) - choć na pewno nie do 6 metrów, jak
był tor.
Po wejściu w główki konsternacja - toż to marina dla gigantów!
Przynajmniej takie wrażenie robi keja przy biurze mariny. Po dwóch
kółkach udaje się podejść - wiatr przez ten czas wzmógł się i przy
pierwszej próbie wyhamował nas aż za bardzo, odrzucając od kei.
Papiery w łapkę i spacerek do biura, z pytaniem gdzie mamy stać - i z
myślą z tyłu głowy pt. "Jak ja nie lubię mooringów!" Na szczęście
okazuje się, że stoimy standardowo, przy y-bomie. Żeby nie było za
wesoło - okazuje się że gigantomania ogarnęła też gniazdko z prądem na
kei i nie mamy jak się podpiąć (dopiero następnego dnia wyjaśniło się,
że postawiono nas na keję dla 16-to metrowych jachtów i gniazda są 32A
a nie 16A, na jakie byłyśmy przygotowane). Ponieważ przyszłyśmy przed
południem (to była naprawdę szybka jazda) zjadłyśmy lekki posiłek i
poszłyśmy sobie zwiedzać prysznice i La Lineę. Umówione na kolację
wieczorem (tradycyjna hiszpańska w chińskiej knajpce :) ) z Krzyśkiem
i jego żoną, więc bez gotowania tym razem. A cały następny dzień
zwiedzanie słynnej skałki z przewodnikami. Małpek nie karmiłyśmy, nie
stać nas było (500 funtów mandatu!). Wieczorem dwie z nas odleciały do
Londynu, bo w poniedziałek musiałyśmy być w pracy.
Rejs ponoć udany, uczestniczki nadal tak twierdzą mimo że już im nic
zrobić nie mogę, więc chyba szczerze. Londyn jakiś zimny się w
międzyczasie zrobił. Nieważne, ogrzewa nas myśl o przyszłorocznym
rejsie (tym razem dalej i dłużej). Polecam te strony, zwłaszcza tym
którzy chcą praktycznie nauczyć się pływać na pływach - wystarczy
przejść przez cieśninę aby doświadczyć łącznie 5 różnych prądów i to
raczej silnych. Bardzo duży ruch statków w Zatoce, w Cieśninie nieco
skanalizowany - ale strefa rozgraniczenia ruchu jest tylko zaleceniem
nie wymogiem, a głębokości rzędu 900 metrów pozwalają na dowolne
manewry - więc uważać trzeba. Widokowo - niesamowicie. Tak więc, do
zobaczenia w Cieśninie. Ja tam wracam już wkrótce!
--
Kind regards, Monika Matis
People Challenge Sailing Team
go tak, żeby jednak wypełniał żagle a jednocześnie aby kurs choć
trochę zgadzał się z zamierzonym, czekając jednocześnie na prąd który
powinien się wkrótce pojawić (wyszłyśmy na slacku, tak aby nie
przeszkadzał nam wydostać się za przylądek) płynęłyśmy sobie spokojnie
dalej. Ponieważ jednak na wysokość Tarify doszłyśmy tuż przed zachodem
słońca, zdecydowałyśmy się odpuścić sobie Ceutę i weszłyśmy do Tarify,
a konkretnie między wyspę a wejście do portu. Jest tam małe, dobre
kotwicowisko, z piaszczystym dnem, a ponieważ Tarifa nie ma żadnych
warunków do postoju jachtów (to mały port rybacko-promowy) - zalecane
dla jachtów jest stanięcie na kotwicy, z tej lub z przeciwnej strony
grobli łączącej miasteczko z wyspą, zależnie od kierunku wiatru.
Chwilę potem stałyśmy na całej długości łańcucha i kawałku liny, co
było akurat w sam raz. Widok na Atlas po drugiej stronie - i promy do
Tangeru przechodzące kilkadziesiąt metrów za rufą - gratis. Kolejna
doskonała kolacja i spać - jakoś niewyspane ostatnio byłyśmy, a
następnego dnia planowałyśmy wczesne wyjście.
Wczesne wyjście zaś było konieczne, aby załapać się na bezpłatne
podwiezienie na prądzie pływowym, który od Tarify do Gibraltaru osiąga
3 w. Przy zapowiadanym wietrze tylko o tchnienie mocniejszym niż
aktualny nie chciałyśmy ryzykować złapania w przeciwny. No i okazało
się, że wybrałyśmy perfekcyjnie. Mimo śladowych ilości wiatru wkrótce
na gpsie zaczeły pojawiać się coraz sympatyczniejsze cyferki,
oznaczające naszą prędkość nad dnem. Przy wejściu do Zatoki
Gibraltarskiej, gdy wiatr nieco się wzmógł, maksymalne wskazania
osiągąły 9,5 w!
W Zatoce ruch jak zawsze, więc slalomem pomiędzy statkami posuwałyśmy
się wgłąb, jako że naszym celem była nowa hiszpańska marina w La Linea
(tuż obok granicy z Gibraltarem). Jej nowość zaczęła być oczywista,
gdy dotarłyśmy do falochronu - powinien, wg naszej, ponoć aktualnej
mapy, wieść pogłębiony wyznaczony tor. Zamiast niego - wewnętrzny
falochron, kotwicowisko pomiędzy falochronami a po wewnętrznej
falochronu zewnętrznego jako memento wystający nad wodę dziób
zatopionego jachtu. Szybki zwrot na kontrkurs i zastanawianie się,
którędy wchodzić? Marina wcześniej mimo wywoływania nie odezwała się.
Po krótkim przyjrzeniu się, co stoi na kotwicowisku, płyniemy kursem
na znajdujący się tam kecz - zdecydowanie większy niż my, więc może
pod wodą ma przynajmniej tyle co my? Wkrótce znajdujemy się centralnie
naprzeciw wejścia do mariny, więc tutaj już nie powinno być
niespodzianek. Stała kontrola echosondy na podejściu wskazuje, że
awanport został pogłębiony (przeszłyśmy nad dwiema mieliznami wg mapy,
ale wszędzie przynajmniej 4 m) - choć na pewno nie do 6 metrów, jak
był tor.
Po wejściu w główki konsternacja - toż to marina dla gigantów!
Przynajmniej takie wrażenie robi keja przy biurze mariny. Po dwóch
kółkach udaje się podejść - wiatr przez ten czas wzmógł się i przy
pierwszej próbie wyhamował nas aż za bardzo, odrzucając od kei.
Papiery w łapkę i spacerek do biura, z pytaniem gdzie mamy stać - i z
myślą z tyłu głowy pt. "Jak ja nie lubię mooringów!" Na szczęście
okazuje się, że stoimy standardowo, przy y-bomie. Żeby nie było za
wesoło - okazuje się że gigantomania ogarnęła też gniazdko z prądem na
kei i nie mamy jak się podpiąć (dopiero następnego dnia wyjaśniło się,
że postawiono nas na keję dla 16-to metrowych jachtów i gniazda są 32A
a nie 16A, na jakie byłyśmy przygotowane). Ponieważ przyszłyśmy przed
południem (to była naprawdę szybka jazda) zjadłyśmy lekki posiłek i
poszłyśmy sobie zwiedzać prysznice i La Lineę. Umówione na kolację
wieczorem (tradycyjna hiszpańska w chińskiej knajpce :) ) z Krzyśkiem
i jego żoną, więc bez gotowania tym razem. A cały następny dzień
zwiedzanie słynnej skałki z przewodnikami. Małpek nie karmiłyśmy, nie
stać nas było (500 funtów mandatu!). Wieczorem dwie z nas odleciały do
Londynu, bo w poniedziałek musiałyśmy być w pracy.
Rejs ponoć udany, uczestniczki nadal tak twierdzą mimo że już im nic
zrobić nie mogę, więc chyba szczerze. Londyn jakiś zimny się w
międzyczasie zrobił. Nieważne, ogrzewa nas myśl o przyszłorocznym
rejsie (tym razem dalej i dłużej). Polecam te strony, zwłaszcza tym
którzy chcą praktycznie nauczyć się pływać na pływach - wystarczy
przejść przez cieśninę aby doświadczyć łącznie 5 różnych prądów i to
raczej silnych. Bardzo duży ruch statków w Zatoce, w Cieśninie nieco
skanalizowany - ale strefa rozgraniczenia ruchu jest tylko zaleceniem
nie wymogiem, a głębokości rzędu 900 metrów pozwalają na dowolne
manewry - więc uważać trzeba. Widokowo - niesamowicie. Tak więc, do
zobaczenia w Cieśninie. Ja tam wracam już wkrótce!
--
Kind regards, Monika Matis
People Challenge Sailing Team
Komentarze
Brak komentarzy do artykułu