
Rejs z Lizbony na Azory zaplanowałem jako rejs samotny. Można by zadać pytanie dlaczego sam? Ale na szczęście nie zadawano mi tego pytania. Na takie pytanie, nie potrafię odpowiedzieć. To, co mi przychodzi do głowy mogłoby zabrzmieć zbyt patetycznie, albo być nie do końca dobrze zrozumiane, szczególnie przez tych, którzy nigdy nie żeglowali, ale również nawet przez tych, którzy nigdy nie żeglowali samotnie.
Powiem tylko tyle, że jest mi to potrzebne. Ucieczka od zgiełku życia na lądzie staje się naprawdę spełniona dopiero wtedy, gdy ląd zniknie za horyzontem. Sam na sam z morzem jest czymś co pozostaje głęboko…
Wyruszyłem następnego dnia po przybyciu do Lizbony, gdyż grib zapowiadał doskonałe wiatry przez następne 2 – 3 dni, potem było już tylko gorzej.
W odległości 40 Mm od brzegu Portugalii ruch statków był niewielki, ale na osłabienie mojej czujności nie pozwolił mi handlowiec, który będąc w odległości 20 Mm (szedł z prędkością 12 w) i utrzymywał kurs kolizyjny ze mną (CPA 1-2 kable). Po godzinie odległość zmniejszyła się o połowę, a CPA było już nie więcej niż 1 kabel. W miarę upływu czasu i zbliżania się statku CPA zmniejszało się. Pomyślałem sobie, że nawigator bawi się celując we mnie jak na strzelnicy. W tym przekonaniu utwierdzały mnie następne przebyte mile. W odległości 2 Mm CPA wynosiło 0, gdyby miał torpedę mógł ją odpalać. Szedłem ostrym kursem na wiatr prawym halsem, statek nadchodził ze strony portboard. W tej sytuacji odpadanie niewiele by już zmieniło, chyba, że przeszedłbym do baksztagu zmieniając kurs o 150 stopni, no i druga opcja to zwrot przez sztag, czego nie chciałem robić, wiatr wiał z prędkością prawie 30 w. Postanowiłem wywołać statek przez radio. Zgłosił się po drugim wywołaniu. Po przywitaniu zapytałem się czy mnie widzi. Odpowiedział, że widzi mnie doskonale. Utrzymując uprzejmy ton, zasugerowałem delikatnie, że wydaje mi się, że mamy kolizję kursów. Odpowiedź była natychmiastowa – masz rację, zmieniam mój kurs. Nie był zbyt rozmowny, więc podziękowałem i pożegnałem się. Po około 10 minutach kolos przeszedł mi przed dziobem w odległości 1 kabla. Jestem przekonany, że nawigator zabawił się, ale nie podejrzewam go o złe zamiary, niemniej fakt jest taki, że nigdy dotąd nie zdarzyło mi się, żeby jednostka przez 2 godziny utrzymywała zacieśniający się kurs kolizyjny. Rozmyślałem jeszcze przez chwilę co chodziło po głowie oficerowi wachtowemu tego statku. Była północ, więc poszedłem spać. Dookoła było pusto, nie licząc ruchu wzdłuż wybrzeża za moją rufą.
Po dwóch dniach żeglugi dopadał mnie chętka liczenia i kalkulowania. Przez dwie doby przepłynąłem 270 Mm, do przebycia pozostało mi niecałe 700, lub 600 gdy zdecyduję się na wejście do Ponta Delgada. W sześć dni mogę pokonać ten dystans nie odpalając silnika, niech tylko nie przestanie wiać. Tymczasem życie na jachcie przy wiejącym z baksztagu (15 – 20 w) wiaterku przypominało dom. Jacht szedł gładko jak po stole, gdyby nie widok szybko przesuwającej się wody w bulaju nad kuchenką, można by myśleć, że stoję w miejscu. Złapałem BBC na krótkich falach, co wypełniło wnętrze jachtu nie tylko fajną muzyką, mogłem też słuchać wiadomości i ciekawych felietonów. Brakowało tylko łączności telefonicznej i Internetu. Ale nie cierpiałem z tego powodu. Cały urok samotnego żeglowania polega właśnie na tym, że zrywa się kontakt ze światem. Po takim rejsie powrót na ląd jest bardziej ekscytujący.
Trzeci dzień żeglugi przyniósł słabnący wiatr. Słabnący do tego stopnia, że po południu musiałem odpalić silnik. Od tej pory rejs przebiegał w rytmie wieczornych i porannych bryz, oraz nie wiedzieć skąd pojawiających się podmuchów o różnej sile i z różnych kierunków. Trafiły się też dwie lokalne burze. Tego dnia wieczornej bryzy starczyło aż do północy. Nad ranem obudził mnie hałas wchodzącej na wysokie obroty turbiny generatora wiatrowego. Wybiegłem do kokpitu i stwierdziłem, że wieje nawet nieźle, ale prosto w nos. Usiadłem żeby postudiować griba mając nadzieję, że uda mi się wyciągnąć jakieś sensowne wnioski, ale trzydniowy grib nie pozwala już zazwyczaj na wyciąganie wniosków. Na telefaksy nie mogłem również liczyć, szumy zamazywały obraz niemal całkowicie. Muszę koniecznie sprawić sobie porządną antenę krótkofalową. Wyszedłem do kokpitu i w złocącej się wodzie w promieniach wschodzącego Słońca dostrzegłem płynący z przeciwka jacht. Był to pierwszy (i jedyny napotkany w morzu) jacht. W lornetce widać było wyraźnie granatowy kadłub i napięty grot. Idą na silniku – pomyślałem. Szybko też stwierdziłem, że śpią, bo powinni płynąć na żaglach, nie wiedzą, że wieje. Po kilku minutach jacht pod francuską banderą majestatycznie przeszedł obok mojej burty w odległości kabla. Na pokładzie nie było widać żywego ducha, moje hop, hop, nie pomogło, nikt się nie obudził. Chyba muszę sobie sprawić horn na sprężone powietrze. Odprowadziłem Francuzów wzrokiem zaglądając w lornetkę. Będą potem opowiadać, że spali, bo na morzu było pusto. Wszyscy tak robią i wszyscy tak mówią.
Po siedmiu dniach przypłynąłem do Ponta Delgada i po dwudniowym postoju w tym uroczym miejscu, popłynąłem dalej na Terceirę, korzystając z ostatnich zapowiadanych na najbliższe dni podmuchów wiatru.
Koniec mojego rejsu nie mógł spełnić się w lepszym miejscu. Praia da Vitoria na Terceirze była miejscem zakończenia regat Jester Azores Challenge. Regaty samotników na małych jachtach (6-9m). W dniu mojego przybycia zakończył też regaty Edek "Gale" Zając na s/y "Holly". W marinie czuło się atmosferę miejsca, gdzie wydarzyło się coś ważnego. Tegoroczne regaty zostały zaliczone do najtrudniejszych w historii. Do mety dopłynęło 13 z 30 jachtów, które wystartowały z Plymouth. Jeden uczestnik został podjęty przez helikopter około 120 Mm po starcie. Niezwykłe było to, ze jacht sam powrócił do Plymouth (miejsca startu) bez najmniejszej ryski na nim. Inny uczestnik dopłyną na metę bez masztu.
W marinie cumowała grupka żeglarzy finalistów, którym ciągle towarzyszył Trevor Leek na s/y "Jester" . Wszyscy czekali na wieści od Edwarda. Wiadomość, że zbliża się do portu była wiadomością dnia. Edward będąc w morzu wspominał, że brakuje mu kompotów, co pocztą pantoflową zostało odebrane jako brak wody. Ktoś pytał mnie czy to prawda, że Edwardowi skończyła się żywność. Edward na metę przybył ostatni i znalazł się w nielicznej grupie finalistów. Warto też odnotować fakt, ze płynął najmniejszym jachtem. W czasie wieczornej biesiady na wniosek Trevora powołano kapitułę w skład której weszli wszyscy obecni i w głosowaniu jawnym przez aklamację uznano Edwarda Zająca zwycięzcą regat. Doceniono fakt, że był to pierwszy oceaniczny rejs Edwarda, który dodatkowo obfitował w serię technicznych problemów. Problemów, które niejednego twardziela zmusiłyby do rezygnacji z udziału w regatach. Doceniono też fakt, że do mety dotarli tylko weterani tych regat i samotnicy, którzy mają na swoim koncie dziesiątki tysięcy mil samotnego oceanicznego pływania. Toastom i wyrazom uznania nie było końca.
Postój w Praia da Vitoria, wśród tylu wspaniałych żeglarzy sam w sobie stanowi wydarzenie żeglarskie. Każdy uczestnik Jester Azores Challenge, to odrębna osobowość, inna filozofia życiowa i inne podejście do samego żeglowania. Jedyny wspólny mianownik tych ludzi, to miłość do żeglarstwa, w szczególności do żeglarstwa samotnego. O ile samo pływanie w pojedynkę sprawia, że ci żeglarze czują się dobrze sam na sam z morzem, o tyle w porcie każdego samotnika można łatwo rozpoznać po wrażliwości na problemy innych ludzi i chęci niesienia pomocy. Myślę, że te i inne niezwykłe cechy samotników sprawiają, że żeglarze z okolicznych jachtów czują potrzebę uściśnięcia ręki tym ludziom. Padały słowa, które świadczą jednoznacznie o prawdziwym nieudawanym podziwie dla nich. To są prawdziwi minimaliści. Minimaliści w tym znaczeniu, że potrzebują bardzo niewiele, żeby uprawiać wielkie żeglarstwo. Pływają jachtami, które nawet na Mazurach zaliczane byłyby do tych mniejszych. Jeżeli ktoś oczekiwałby mrożących krew w żyłach opowieści morskich, to byłby zawiedziony. Niczego takiego tam nie ma. Nikt nie kreuje się na bohatera mórz i oceanów. Jak zapytałem Edwarda o sztorm na południu Zatoki Biskajskiej, powiedział: no pogoniło mnie tam, najgorsze było to, że po dwóch tygodniach wróciłem w to samo miejsce. No i tyle na ten temat.
Bardzo podobało mi się licytowanie, komu ile wody zostało na mecie. Byli tacy co mieli ostatnie 3 litry. Edward zajął pierwsze miejsce – na mecie miał 25 litrów!!! Wszyscy w Praia da Victoria myśleli, że Edwardowi skończyła się woda. A na śniadanie w finałowy poranek miał flaczki.
Mój rejs z Lizbony na Azory nie miał obfitować w doniosłe wydarzenia. Sam na sam z morzem jest fajne, ale nie na tyle, żeby się na ten temat rozpisywać. Tymczasem okazało się, że zaliczyłem ten rejs do najciekawszych z żeglarskiego punktu widzenia. Żeglarstwo to obcowanie nie tylko z morzem, ale również z prawdziwymi ludźmi morza. Obyście wszyscy jak najczęściej spotykali ich na swojej drodze.
_________________________________
Edward "Gale" Zając
Przed oddaniem cum
Drogi Przyjacielu
Sobotni wieczór w Praia na Terceirze. Raczej smutny wieczór. W Polsce prawie północ, ale tutaj jeszcze widno – dwie godziny różnicy czasu. Niestety, dzisiejszy dzień był pochmurny i zimny a teraz nawet siąpi kapuśniaczek. Marek Tereszewski – mój opiekun/przewodnik przez tydzień – odleciał do Polski.
Przeglądam SSI, od której zwykle, od lat, zaczynam lekturę wiadomości żeglarskich. Czytam wypowiedzi na temat mojego rejsu. Przyjemnie jest czytać takie pozytywne recenzje, niekiedy jednak nie pozbawione przesady. Przecież nie zmieniłem się, jestem tym samym żeglarzem włóczącym się zwykle po bałtyckich szlakach. HOLLY też ma nadal 21 stóp długości.
Dzisiaj koło południa instalowaliśmy silnik przyczepny – Mercury 3,3 KM. Denis podpłynął pontonem, przyszedł Robert z ELLA TROUT. No i najważniejszy Toni – złota rączka mająca na swoim jachcie uniwersalny warsztat i pomagający wszystkim wokół. Po godzinie wszystko zrobione, silnik na próbę odpalony. Pozostało tylko wszystkim podziękować …
Swoją drogą śmiesznie będzie wyglądać HOLLY płynąca po oceanie z małym silnikiem przyczepnym na rufie. Ktoś nie zorientowany w sytuacji pewnie pokręci głową ze zdumieniem nad lekkomyślnością skippera...
Jachty z JESTER wyróżniają się w marinie wielkością, czy raczej małością. Tutaj normą jest 12 metrów. Parę jachtów ma ok. 10 metrów, ale większość to jachty dużo większe Koło mnie stoi LA PEREGRINA – ponad 20 metrów. Jacht Toniego ma chyba, tak na oko, 12 metrów. Jacht z banderą USA 18, dwóch Francuzów i Brytyjczyk po 15 – 16 metrów. I wszędzie samotni żeglarze lub małżeństwa – prawie wszyscy w wieku emerytalnym. Oczywiście piszę o przybyszach a nie miejscowych żeglarzach, których zaledwie kilku ma jachty żaglowe, oczywiście duże.
SPOTKANIA
Wspaniałą częścią mojego rejsu są spotkani ludzie, nie tylko żeglarze. Dotyczy to również pobytu na Terceirze. Już przed wpłynięciem na metę, gdy stałem w kompletnej flaucie i bez sprawnego silnika parę mil przed metą, niespodzianką był postój polskiego jachtu na wyspie. A przecież Marek Tereszewski na swojej KATE dopiero przypłynął z Lizbony, samotnie. Nie wiedziałem, że stoi po drugiej stronie wyspy, w Angra, kilkanaście mil od Praia. Gdy przedstawiłem sytuację, powiedział tylko: już odpalam silnik i płynę. Dopiero wtedy okazało się, że to kilka godzin na silniku.
Czy mógłbym mieć pretensje, gdyby odpowiedział: przepraszam, ale stoję w innej marinie? Przypłynął, przyholował i przez parę dni był wspaniałym kumplem i przewodnikiem.
Gdy rozniosło się po marinie, że silnik mi padł i szukam taniego przyczepnego, zgłosił się miejscowy żeglarz. Dał do wyboru dwa silniki, a pantograf i karnister 20-litrowy dodawał za darmo. Tak się stało, że silnik kupiłem od Denisa z LIZZI G., ale mimo to pantograf i karnister dostałem w prezencie. Jak powiedział, on teraz dobrze zarabia, bo pracuje dla armii amerykańskiej. Pamięta jednak swoje gorsze czasy.
Mocowanie pantografu do jachtu na wodzie nie jest proste. Denis podpłynął pontonem, przyszedł Robert z ELLA TROUT III. No i przede wszystkim Toni – żeglarska złota rączka, pomagający wszystkim. Jego jacht o pięknej sylwetce jest załadowany wszelkimi rupieciami tak, jakby stał tu od wielu lat. Przyciął deskę pantografu, wywiercił otwory; ja z Denisem tylko dokręcaliśmy śruby i po godzinie silniczek był zainstalowany. I cała pomoc odbywa się w sposób naturalny, oczywisty.
Pamiętam, że w podobny sposób w Ustce proponowała swoją pomoc Natasza, która przez wiele lat doświadczała tej atmosfery solidarności żeglarskiej w dalekich portach.
Wydawało mi się, że po wyjeździe Marka jestem jedynym Polakiem na Terceirze. W niedzielę idę po prowiant do marketu. Rozmawiam przez komórkę z rodziną. Od mijającej mnie pary słyszę po polsku: nie tak głośno, w Warszawie usłyszą! Lecą do Ponta Delgada z międzylądowaniem na Terceirze. Mają 9 godzin do odlotu, więc wynajęli samochód i zwiedzają wyspę. Są ze Śląska. Gdy wracam z ciężkimi zakupami, spotykam ich znowu. Zapraszają do samochodu, podwożą do mariny. Później jedziemy razem na górę z której olbrzymi posąg Najświętszej Marii Panny opiekuje się miasteczkiem Praia. Czy nie jest o przyjemna niespodzianka?
Jachty przypływają i odpływają. Tuż obok stanął francuski MOANA IV. Wspomnienia z dawnych lat siedemdziesiątych, gdy w Polsce ukazała się wspaniała książka Gorsky'ego „MOANA”, opisująca rejs dookoła świata paru pasjonatów nurkowania i podwodnych łowów. Próbuję dowiedzieć się, czy obecny jacht i ekipa ma coś wspólnego z tamtym. Oni też wędkują i mają sprzęt do nurkowania.
Późnym popołudniem za MOANĄ staje CALIPSO z Berlina. Z przechodzącej obok załogi ktoś mówi: dzień dobry. Gdy później podchodzę, ktoś z załogi mówi trochę po polsku. Niemiec, ale mieszka od niedawna we Wrocławiu i już potrafi porozumieć się w naszym języku. CALIPSO przypłynęła z Bermudów. Teraz przyleciała rodzina z dziećmi i razem zwiedzają Azory.
Żeglarze oceaniczni, obywatele świata. Wspólnota w której nie liczy się narodowość; co najwyżej mogą być pozytywnie zdziwieni, gdy pojawi się wśród nich ktoś z kraju tak egzotycznego i rzadko spotykanego na oceanicznych szlakach jak Polska, Rosja i inne byłe demoludy. Dużo czasu upłynie, zanim polska bandera w odległych od kraju portach przestanie budzić zdziwienie, przestanie być egzotyką. Niestety, tam w Polsce wszelkiego rodzaju „władze” bardzo starają się, abyśmy możliwie najdłużej byli tą egzotyką. I tą smutną refleksją kończę ten odcinek opowieści o rejsie.
Pozdrowienia !
Edward
Środa, 11 lipca 2012.
Dziś o godzinie 1305 skipper jachciku "HOLLY" oddał cumy i udał się w drogę powrotną.
Dokąd?
A tego to jeszcze skipper nie wie. Moze do Roscoff, moze do Brestu, może do ... Ustki.
Na morzu nigdy nikt niczego zbyt dokłanie planować nie powinien.
Na razie jachcik płynie na północ - ostrym bajdewindem. Warunki dobre.
Kciuki za powodzenie trzymajcie nieustannie.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
Dzisiaj - poniedziałek 16 lipca, godzin
pozycją: 41.34'N i 023.22'W
Edward jest w doskonałym nastroju. Słabe wiatry obudziły w nim żyłkę hazardzisty – postawił genakera i mimo zdychających podmuchów "Holly" rączo posuwa się naprzód.
Wszystkie systemy działają bez zarzutu.
Na razie nie ma jeszcze sprecyzowanych planów odnośnie drogi powrotu do Polski.
Bardzo mu zależy na starcie w regatach Unity Line.
.T.
Wtorek, 17 lipca 2012.
Udało się nawiązać łączność o 2030 przy zupełnie dobrej słyszalności.
Pozycja: 42.31'N oraz 0 21.28'W.
Od wypłynięcia z Plymouth 2792 NM. Na pokładzie małe święto. "Holly" powożona przez Edwarda przekroczyła 10 tys. NM (głównie po Bałtyku). Pogoda jest bardzo dobra. Kryształowe niebo z wiatrami 3-4 B. Atlantyk jednak stale przypomina, kto tu rządzi. W atmosferze słonego spreju zniechęciło się do współpracy gniazdo zapalniczki w kokpicie, które zasilało autopilota. Edek planuje jwymianę gniazda przy najbliższej flaucie – chociaż rozkołys Atlantyku na maleńkiej łódce czyni nawet proste prace instalacyjne - czymś z dziedziny sportów ekstremalnych.
W rozmowach Edek często wraca do życzliwości bractwa SSI, które sprawiły, że realizuje marzenie sweg-o życia – bez rozgłosu i przy bardzo skromnych środkach. Jest bardzo ostrożny – pamiętając, że alpiniści zabijają się głównie przy schodzeniu z góry.
18 lipca 2012.
Łączność o 1620. Słaba słyszalność.
Pozycja: 43.04'N i 020.43'W.
Dziś Edek przeżył mrożącą krew w żyłach przygodę (z naciskiem na przeżył). Przy doskonałej, bezchmurnej pogodzie i wietrze wiejącym 3-4 naraz na "Holly" spadła gęsta mgła (znikąd). Wiatr ustał. Niespodziewanie "Holly" pokrył cień wielkiego statku, który rycząc syreną przeszedł blisko burty jachciku. Ze względu na słabą słyszalność nie zdążyłem się dopytać dlaczego nie zadziałał alarm zbliżeniowy AIS. Edek gdy to opowiadał był spokojny – ale przed oczami natychmiast stanęła tragedia nieszczęśników z Ouzo po spotkaniu – nomen omen – z Pride of Bilbao (tu: szczegóły tragedii: http://www.google.pl/url?sa=t&rct=j&q=&esrc=s&source=web&cd=1&ved=0CFEQFjAA&url=http%3A%2F%2Fwww.maib.gov.uk%2Fcms_resources%2FOuzo_.pdf&ei=YPUGUMPsJMzCtAbT34iHBw&usg=AFQjCNGoRb1fLFeSVZTblDzcMvstS00q6g&sig2=UwuuKQEg4mGFZ-z3PEnrUQ )
Chyba, nie powinniśmy się upierać za bardzo przy stwierdzeniu, że Atlantyk w małej łódeczce jest najbezpieczniejszym miejscem pod (zamglonym) słońcem….
T.
19 lipca 2012
Pozycja: 43.16'N i 019.57'W
Od Plymouth 2894 NM.
Edek płynie w gęstej mgle. Od ostatniego spotkania ze statkiem bacznie obserwuje diodę alarmową AIS.
Wiatr bardzo słaby.
Edek celebruje posiłki – świnka w słoikach wyznacza święta. Na Azorach przybyły pomarańcze i jabłka.
Rozważa płynięcie do Plymouth skąd być może drogą lądową "Holly" wróci do Polski.
T
20 lipca 2012
godzina 1430
Edward "Gale" Zając dopełznął (nadal w gęstej mgle) na pozycję 44.08'N oraz 019.06'W.
Wiatr jest słaby. Do współpracy zniechęcił się genaker – puściły szwy w wysłużonym żaglu niszcząc tkaninę na dość dużej krawędzi. Edek jest niepocieszony, gdyż odpadł z zaprzęgu silny koń roboczy. Ze względu na warunki pogodowe Edward ma wysoko postawione uszy dookoła głowy. Licho nie śpi, a często pływa na statkach i kutrach-krewetkowcach. Brrr!
T
23 lipca 2012
Pozycja 46.17'N i 017.55'W
Od startu z Plymouth 3126 mil.
Mleczna mgła. Przy silnym słońcu widoczność wzrasta do 80-100 m. Duża fala. Edek stara się sterować na północ – trzymając się z dala od zdradliwej półki szelfu Biskajów, przez którą tylu żeglarzy zostało już w morzu.
"Holly" płynie bardzo dzielnie – ale Edek zaczyna wzdychać do wielkiego jachtu (czyli 25-30 stóp). Chociaż myśl o rozstaniu z "Holly" jest na dzień 23 października 2012 dla Niego zbyt okrutna…
T
24 lipca 2012
Dzisiaj łączność na granicy słyszalności.
Pozycja o 13.30. 47N i 016 I 17.46W.
Od startu z Plymouth 3200 mil.
Ryk sztormu północnego sztormu zagłuszał rozmowę. Edek ze
stoickim spokojem stwierdził, że tak stromych I załamujących się fal nie
widział jeszcze w życiu. Sztorm przyszedł bardzo gwałtownie - zmieniony
kierunek wiatru z południowego na północny w ciągu 2-3 godzin sprawia, że
"Holly" jest rzucana jak piłeczka pingpongowa.
Edek walczy, aby utrzymać wypracowaną wysokość - ma przygotowaną do
wyłożenia wysokiej jakości dryfkotwę, ale:
a) oznacza to pójście na dziób z niekoniecznie dużą szansą powrotu (LOA
"Holly" = 6 m)
b) utratę 1 stopnia szerokości uciułanego pracowitym halsowaniem w gęstej
jak mleko mgła (czego obawia się najbardziej)
Wczoraj tuż przez zachodem słońca, gdy przy bardzo lekko sfalowanym morzu
Edek siedział w kabinie przy radiu naraz zapadła cisza, woda przestała
uderzać o burtę i niespodziewanie "Holly" ciągnięta przez potężną siłę zaczęła
się przemieszczać w bok zsuwając się w rozstępującą się otchłań wodną. Po
chwili ciężko się podniosła i niebezpiecznie przechyliła na drugą burtę. W
odległości kilkunastu metrów wynurzył się potężny wieloryb, skoczył nad wodę
drugi raz wypuszczając strumień wody i tłukąc morze ogonem pogrążył się w
toni.
Komentarz Edka tulącego EIPRB'a: Bydlak był 2 razy dłuższy od "Holly".
Wolałbym, żeby mi się taki nawet nie śnił...
Noc spędził wypatrując drugiej sztuki (samca lub samicy) - często pływają
parami
Pomyślałem, że większość z nas ma w pamięci tragedię Essex'a
(http://pl.wikipedia.org/wiki/Essex_%28statek%29 ). Największy złowiony
płetwal miał 33 m. Masa powyżej 100 ton.
Waga dźwigu wodującego "Holly" pokazuje nieco poniżej 2 ton...
T
25 lipca 2012
Pozycja na 1030 dzisiaj - 46.54'N i 016.58'W.
3.257 NM od startu z Plymouth.
Jachtem (jachcikiem) rzucają zderzające się z różnych kierunków fale. Edek martwi się nie tyle o wzmocniony takielunek, ale o sam kadłub – poddany siłom, których nigdy nie doświadczał.
Grot jest całkowicie zmarlowany na bomie.
1 m2 foka daje przyzwoitą prędkość 3 węzły plus.
Niestety warunki są takie, że Edek nie puszcza steru – ryzyko ustawienia się bokiem do fali jest bardzo poważne.
T
27 lipca 2012
O godzinie 1230 Edward był na pozycji 40.33'N oraz 015.21'W.
Od startu z Plymouth 3367 mil – ta odległość nie jest pewna ze względu na bardzo kiepską słyszalność.
Przez ostatnie 3 doby Edward nie odchodził od steru, walcząc o to, aby możliwie mało morskie zło zepchnęło go na północ.
W rozmowach wraca temat bardziej wytrzymałej, mniej wypracowanej w sztormach łódki.
Co oznacza głównie, że miłość nie jest ślepa…
T
28 lipca 2012
Pozycja: 45.14'N oraz 013.58'W
Od startu z Plymouth - 3430 NM.
Do Brestu zostało ok. 400 mil. Edek liczy, że zgodnie z prognozą za 2-4 godzin rozpocznie się korzystny sztorm, który pogna "Holly" w kierunku północno-zachodnim. Teraz kapitan zbiera siły i mocuje w kabinie wszystkie ruchomości. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zakończyć rejsu w la Corunie – ale koszt dłuższego postoju i dodatkowego transportu przez Półwysep Iberyjski mógłby wypalić dużą dziurę w dnie skromniutkiego budżetu "Holly". Zatem przed nimi ostatnia część egzaminu z wytrzymałości konstrukcji ożywionej i nieożywionej pod wspólną nazwą "Holly – Biskaje".
Myślę, że to jest taki moment, że warto, aby modlitwy Czytelników SSI skupiły się teraz na tych 6 metrach laminatu i 12 metrach płótna żaglowego - przesuwających się powoli na północny-zachód.
T.
Niedziela 29 lipca 2012
Bardzo słaba słyszalność.
Pozycja: 45.56'N ORAZ 012.25 35'W (przebieg niepewny – patrz dalej).
Silne burze z opadami wielkoskalowymi. Ze względu na niestabilność wiatru Edek nie może się schować do kabiny i steruje nieprzerwanie.
Dzisiaj mała, ale przykra niespodzianka – na trzy godziny wyłączył się GPS. Potem dłuuuugo szukał sygnału. Edek stara się utrzymać kurs na Brest i błogosławi silnik stacjonarny, który mu daje ciepło i prąd w obfitości.
Zużycie paliwa jest około 15-25% mniejsze niż zakładaliśmy – prawdopodobnie jest to efekt pokrycia panewek i cylindra ceramiką dla zmniejszenia oporów tarcia.
T
31 lipca 2012
Pozycja 46.42'N i 010.12'W
O godzinie 08 AM minął go kontenerowiec.
Na niebie – fabryka chmur. Ale czarne chmury jak na razie omijają "Holly". Maleństwo płynie w jasnym korytarzu pomiędzy groźnymi wałami – pech opuścił kapitana?
Do Brestu około 300 mil. Edek na tę okazję otworzył jeden z ostatnich słoików ze świnką – kojarząc go z azorską fasolką.
Pogodnie znosi drobne uciążliwości – wczoraj fala-szczur wtargnęła znienacka na pokład i zalała tablicę rozdzielczą - wysuszenie zwarcia było bardzo uciążliwe.
T.
1 sierpnia 2012.
Słaba słyszalność w silnym sztormie. Pozycja 47.22'N oraz 009.10'W.
Od startu z Plymouth 3691 NM.
Sztorm trwa już drugą dobę. Edek od 48 godzin nie puścił steru. Wiatr wprawdzie tylko 20-30 węzłów, ale fala jest niezwykle stroma. Pada prawie nieprzerwanie zimny deszcz. Ze względu na warunki Edek nie odważa się otworzyć klapy zejściówki. Fale zalewające "Holly" spowodowały zwarcie w układzie rozruchowym silnika (generatora) – padł akumulator. System przełączył się w tryb zasilania awaryjnego – działa w pełni nawigacja, łączność i oświetlenie. Edek podejmie próby naprawy, gdy poprawią się choć trochę warunki, a z kabiny uda się wydobyć narzędzia i przynajmniej suchą czapkę. Do Brestu około 200 NM. "Holly" posuwa się naprzód pod gołym takielunkiem. Kadłub, okna i klapy są całe.
T
2 sierpnia 2012.
Pozycja 48.05'N oraz 00815'W
Od startu z Plymouth - 3750 mil.
Wiatr się uspokoił do 20 w.
Niestety nadal wysoka fala uniemożliwia wczołganie się pod kokpit dla usunięcia zwarcia instalacji w układzie rozruchowym.
Wygląda na to, że Edek skończy atlantycki rejs korzystając z zasilania awaryjnego.
Prognoza na niedzielę jest paskudna – ale może już wtedy obłoży już cumy na polerach w Brieście…
T