Jestem już przygotowany do powieszenia newsa z omówieniem sobotnich uroczystości Jubileuszu 50-lecia Jachtklubu Morskiego NEPTUN w Górkach. Mam już fotografie Katarzyny Rembarz, Jerzego Makieły i swoje, ale nadal czekam na Komisję Regatową, która do tej pory nie dostarczyła wyników Regat Otwarcia Sezonu 2007. Cierpliwości.
Szybszy był natomiast kpt. Sławomir Pieniążek, jeden z założycieli NEPTUNA, budowniczy pierwszych obiektów przystani, były Komandor naszego jachtklubu (portret w Sali Kominkowej). Człowiek niesłychanie pogodny, kibic "liberatorów" i naprawdę nowoczesny. Piszę to z przekonaniem (znam Go 45 lat), aby uprzedzić zarzuty, że jego refleksje to typowa nostalgia (kiedyś panie dziejku to było żeglarstwo) wieku starczego. No bo przecież obaj jesteśmy kościanymi dziadkami. Mogę was zapewnić że i na wasze refleksje w rodzaju spojrzenia na drabinę PRZYJDZIE CZAS. Napewno, zaręczam. News jest okazją poznania PIERWSZEGO BOSMANA "NEPTUNA". A przy okazji - przyjrzyjcie się tłom fotografii. Moze coś Wam to będzie przypominało. Sławku - bardzo dziękuję !
Czekajcie na news o Jubiluszu i Regatach.
Zyjcie wiecznie !
Don Jorge
______________________
Witaj Jurku
Na wczorajszych uroczystościach w naszym Neptunie zrobiłem zdjęcie, które wywołało u mnie pewne refleksje.
Zdjęcie to w załączeniu.
Żródło refleksji Sławka Pieniążka
Pierwszym bosmanem Jacht Klubu Morskiego Neptun był Jan Rzucek. Nie ma chyba nikogo, kto w tych pierwszych latach istnienia klubu przewinął się przez naszą przystań, kto nie wspominał by tego człowieka mile i serdecznie. Pomimo osobistych tragedii jakie on przeżył – wyrok kary śmierci za działalność w AK na wileńszczyźnie i „ratująca go” amnestia na fali przemian października 1956 – był on bardzo pogodny i wesoły.
Stary marynarz Marynarki Wojennej rozpoczynający swoją służbę we Flotylli Pińskiej nie mógł wrócić do wojska – rzucił cumy w "Neptunie"
Człowiek ten miał Wielkie Serce do morza i wszystkiego co w jakikolwiek sposób się z tym morzem wiązało.
Jego naczelnym mottem było powiedzenie, że „kiedyś to były okręty drewniane ale marynarze żelazne – teraz zaczyna być odwrotnie”.
Całą swoją działalnością ( tak działalnością a nie pracą) w klubie starał się zrobić z nas właśnie tych żelaznych.
Za jego „rządów” w klubie nie do pomyślenia był taki obrazek jaki mnie sprowokował do napisania tych kilku słów.
W „tamtych czasach” na maszty „się wchodziło”, no ostatecznie można było użyć ławki bosmańskiej. Ale tej się unikało, bo honor na to nie pozwalał. Jak to ja nie wejdę?
Gdy wczoraj któremuś z „młodszych kolegów” zwróciłem na to uwagę to pierwszą jego reakcją było „ale to jest XXI wiek, wy wtedy nie wiedzieliście co to jest aluminiowa drabina”.
Tak, przyznaję mu rację. Nie wiedzieliśmy. Ale ten żeglarz, który po tej drabinie wchodził do pierwszego salingu – nic nie ujmując jego innym umiejętnościom żeglarskim – u Bosmana Rzucka na miano żelaznego by sobie nie zasłużył.
Załączam Ci jeszcze kilka zdjęć naszego kochanego Bosmana Rzucka – po prostu naszego Jasia jak większość z nas się do Niego zwracała.
Niech jego uśmiechnięta twarz przypomina Wam wszystkim jego motto o drewnie i żelazie.
Sławek Pieniążek
W ubiegłym roku właziłem na maszt 6-m łódki po drabinie..... a co przyznam się :))
O tempora, o mores, o k.. jak mawia jeden zacny doktor doktor... :) Czasy się zmieniają, ale nie na gorsze - na inne. Dziś niewielu by potrafiło odpalić i jechać samochodem z "ręcznym ssaniem", a o samochodach lub motokcyklach gdzie ręcznie ustawiało się wyprzedzenie zapłonu nie wspomnę. Dzisiejsze auta mają po kilka komputerów (jedno z moich aut miało komputer sterujący włączaniem poszczególnych żarówek). Podobnie jest na jachtach - mnóstwo elektroniki ułatwiającej życie. Nie odbieram tego jako przejaw zmiękczenia żeglarzy. Rejsy, które kiedyś opisywano w książkach dziś są normą. Rodzinne pływania przez bałtyk, rejony polarne, itp. We wszystkim widać postęp.
Twardzieli potrzeba w armii, na jachcie potrzeba ostrożności.
Hasip
Nasze żeglarstwo odjechało w dużej mierze w "nowobogacki jachting" - tak jest, i pokoleń trzeba, aby się zmieniło (ale na jakie?)... Czasami, patrząc wokół siebie (i walcząc o liberalizację), niektórzy z nas zastanawiają się, czy oprócz wielu ułatwień dla normalnych, przyzwoitych (i może "zbyt wygodnickich") żeglarzy nie otwiera się go zbytnio na wszechogarniające chamstwo, które staje się prawdziwym problemem naszych czasów???
Drabina (o ile bezpieczna!) jest tylko znakiem, że żeglarze potrafią sobie ułatwiać życie tam, gdzie nie ma potrzeby go sobie utrudniać!
Robert
W rzeczy samej...;) Obecnie to wymogi wręcz bezpieczeństwa i duże mozliwości w zakresie zapewnienia go sobie...
Kiedyś w żeglarstwie było bardziej niebezpiecznie (z róznych względów) nie tylko nautycznych czy technicznych.
Techniczne uwarunkowania uprawiania róznych dyscyplin aktywności poznawczej, rekreacyjnej niektórych obywateli PRL - u wczesnych lat sześdziesiatych przez pryzmat dzisiejszego standardu bezpieczeństwa stawia włosy na głowie...!;))
Jako młody adept eksploracji jaskiń w tym czasie, przyznam ,ze wiele z nich (awenów o wejściu poprzez pionowe studnie o kilkudziesięcio metrowej czasem wysokości) "łoiliśmy" przy pomocy zjazdu na sznurach (liny to nie były napewno!;))), uprzęzy z pętli (z tychże sznurów także) i ... wielgachnej kłódki żelaznej (smarowanej nieco łojem!!!. oswietleniu nawet nie wspomne... A wyjćie przy pomocy starożytnego węzła prusika!!! Ale wtedy nic innego nie mieliśmy pod ręką a ciągneło nas do dziur okrutnie...:))) potem szybki postep technologiczny i dostepność "szpejowych gadżetów" znacznie ułatwiała sprawę i podnosiła niezmiernie bezpieczeństwo...
Podobnie było z amatorskim zeglarstwem. Wyposażenie zdobyczne lub wypożyczone zapewniało iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa, a stan techniczny niektórych jachtów (gdzie o sczegółowych przegladach konstrukcji nikt nie myslał) zapewniał bezpieczeństwo jeno w zakresie solidności wykonania konstrukcji przez nieznanych często konstruktorów. Zresztą różnie sie to kończyło, choćby wspomnieć wielką tragedię w naszej uczelnianej sekcji żeglarskiej AZM jachtu "Poświst" w 1948 ,który powstał jeszcze w 1919 roku w jakiejś fińskiej stoczni. To dało asumpt do przeglądów technicznych jachtów morskich przez urzędy rozmaite.
Dawniej na pewno nie znaczy lepiej, ale sam fakt bycia wtedy młodym narwańcem ,któremu się chyba czasem cudem udawało uniknąć smierci, radosnych wspomnień młodości szalonej niekiedy, zawsze będzie wzbudzał w nas starych nostalgiczne uczucia tęsknoty i tego przekonania własnie opartego na doświadczeniu trudnych czasów, że ludzie istotnie byli często z żelaza, a jachty tylko z drewna...;))
Pozdrawiam nostalgicznie
Johann (emerytowany taternik jaskiniowy i czynny jeszcze żeglarz...)
Johann, na Twoją nutę.
1959 r. jacht s/y Pietrek, ( Konik Morski) przyplynął wspomóc Trzebież. Przed egaminem na stejota wytypowano załogę na rejs pod Bornholm ( bez prawa zawijania). Spotyka mnie zaszczyt objęcia funkcji I oficera. Miałem jeszcze włosy na glowie więc mi się zjeżyły. Rano wychodzimy z Trzebieży, wieje jak trzeba ale przed Kanałem Piastowskim flauci. Zalew rozkołysany i całą noc stoimy na kotwicy, na martwej fali. Wiadomo, paskudnie. Rano wchodzimy do Kanału, znikąd ratunku więc pzredłużona cuma na brzeg i burłaczymy aż do Swinoujścia. Odprawa i dalej w drogę na żaglach. Oczywiście wiatr w pysk a tu po prawej stoją niszczyciele znanej floty. Na halsie korzystnym zdobywamy wysokośc aby potem ją dokladnie stracić. Ta zabawa trwa z dwie godziny i matrosy zaczynają patrzec na nas podejrzliwie. Na szczęscie kilka szkwałów i wychodzimy za główki.
Na jachcie jest tylko kompas na ławeczce w kokpicie. W Bornholm trafiamy ale czas wracac na egzamin. Obliczam kurs powrotny i .... nie trafiam. Koledzy z innych wacht trochę sobie cyrklem pomagali aby nabić mile. Wtedy pierwszy raz miałem oczopląs wskutek swiateł nawigacyjnych i swiateł cywilnych na lądzie. Ruch jak cholera więc rakietnica pod ręką. Wszystko kończy się dobrze i rano cumujemy w Świnoujściu. Po sucharkach ruszam do knajpy na schabowego z kapustą.
Nie do wiary, pierwszy sztych w kotleta i ..trafiam obok. Przysięgam, musiałem położyc palec na schabowym i po nim przyłożyć widelec. To było niesamowite co robi z człowiekiem błędnik. To byly czasy gdy do fasonu należało wchodzić do portu na żaglach. Kto zna Trzebież wie jakie to trudne a wtedy jeszcze były bagna po lewej. Jakoś szczęsciło mi się a wtedy znany sławny żeglarz wbil sie wręcz w belki na nabrzeżu. Klar jachtu i na egzamin. Nie będę ściemniał, nie popisałem się ale zdałem ( egzaminatorzy i stół kiwały mi się pzred oczyma). Patent nr 70/Szczecin.
Tysiące godzin spływałem ale tylko ten rejs pamiętam i wspominam. Obudziles te wspomnienia.
pozdrawiam
Batiar
ps: nie twierdzę , że wtedy bylo lepiej ale...ciekawiej. To byly wyzwania
To byly czasy gdy do fasonu należało wchodzić do portu na żaglach.
Hę?!! Czy były to czasy kiedy nie było silników albo pzrynajmniej sprawnych i pewnych silników?
Moje ostatnie trzy wejścia do Trzebieży w latach co prawda 80 były na żaglach - nie dla fasonu, lecz z konieczności. A w 1959...
W jednym takim rejsiku do "zaprzyjaźnionych portów" Kraju Rad (dzisiaj młodzież już nie wie co to było..;)), a był to kraj gdzie czy chciałeś czy nie - przygody zawsze zapewnione!!;)), po sprawdzeniu "kakij gruz na pałubie" i czy "prawielijna bumaga na prigłaszenie" kazali stanąć "towarzysze pogranicznicy" na kotwicy niedaleko pewnej wyspy (z której krzaczorów wystawały jeno jakieś anteny) i czekać cierpliwie na motorówkę ,która rzekomo miała nas odprawić "gruntownie" do nieodległego portu. Wiatr tężał ,a fala rosła tedy przestawiliśmy się bezczelnie pod sam "cienisty" brzeg tejże wysepki "sekretnoj ostrowa" porośnietej krzaczorkami i sosnowym lasem. Na dwóch kotwach w odległości może z 300 metrów, na zawietrznej stronie wyspy tłukło nami na krzyżującej sie w tym miejscu fali. Mija godzina i trzy. Wieczór się zbliża a odprawy nie widać. Czyżbyśmy mieli przekonać sie o dosłowności określenia "ruski rok"?
Zniecierpliwiony kapitan wysyła "umyślnego" w masce , płetwach w (prawdziwym) kapokowym pasie wpław do wyspy aby wymusić jakieś działania...
"Umyślny" ;)) ląduje na nieco kamienistym brzegu i wyziębiony wodą i przenikliwym wiatrem szybko zdejmuje płetwy gdyż z lasu dobiega go ujadanie psów (wiadomo ciężko w płetwach uciekać;))
Z jachtu z niepokojem patrzą przez lornetkę na znikającego w tajemniczych zaroślach członka załogi. Mija godzina i dwie, załoganta nie widać (ale dobrze ,że strzałów tez nie słychać...;))
Po prawie trzech godzinach niemrawo ktoś wynurza się z lasu i macha rękoma jakby wzywał pomocy!! Chwiejąc się osłabiony przysiada na piasku. Czyżby ranny , a może pobili go dranie, bo opuścił samowolnie jacht i wylądował bez zgody na "przyjaznej ziemi"? Kapitan już zakłada pas aby popłynąć po swojego człowieka, kiedy ten jednak zakłada płetwy i rusza z wiatrem w stronę zakotwiczonego jachtu. Kiedy pół załogi wyciągało go po chwili na pokład poczuło od niego alkohol!! zaczął opowiadać jak to w lesie nieopodal plaży natrafił na betonowy bunkier.
Załomotał znalezionym nieopodal kamieniem w pancerny właz wejścia i za chwilę stanął w nim w "gimnastiorce" zaskoczony wąsaty "Boria"!!
Naszemu trzęsącemu się z zimna koledze w dziwnym rynsztunku (kapok, płetwy w rękach i maska na głowie) krzyknął przerażony "Wot czort szpion"!!??
Na to nasz "zwiadowca" rzucił niezrażony szybko: "Szto Wy!? Z uma saszli, kakij szpion? Ja polskij parusnik i bystro skażytie szto u was jest niemnoszko spirytu!??? bo blac jewo matc oczień chołodno!!!" .
Na takie dictum juz najwyraźniej uspokojony rezydent bunkra radiostacji jak się okazało, wysłuchał reszty wyjaśnień i ugościł załoganta jak należy... Zapewnił ,że odprawa już płynie i najdalej za godzinę będzie przy burcie naszego jachtu, a potem na holu popłyniemy do portu przeznaczenia...Oj chorował "nasz desant" po tym chyba technicznym spirycie jeszcze z dwa dni;)))
"Zwiadowca" nieco sponiewierany ruskim rozgrzewaczem wrócił po prawie trzech godzinach, a odprawy "niet". Noc zapadła i wytrzęsło nami okrutnie na tej sfalowanej "redzie" i nocne czuwanie wachty kotwicznej tez dało w kość. Na drugi dzień przed południem zniecierpliwieni sami ruszyliśmy w stronę portu,a tam już "zaawizowani" przez "Borię" przywitali nas serdecznie i zdziwili się ,że też chciało sie nam stać całą noc na kotwicy przy tej "Nasypnoj Ostrowie"... To były właśnie rosyjskie klimaty rejsów lat dalekich a egzotycznych na swój sposób.
Długie lata pływając już na emigracji nigdy czegoś podobnego nie przeżyłem w cywilizowanej Europie żeglarskiej.
Trochę nostalgiczna łezka jednak sie kręci w oku. To były bardzo trudne i surowe czasy w polskich rejsach morskich lat 50-tych i 60-tych XX wieku. Teraz wszystko jest takie wygodne, proste i bezpieczne w jachtingu morskim. To bardzo dobra i pożądana zmiana ale czegoś dziatkom brak...;)))
Johann
Drabina (o ile bezpieczna!) jest tylko znakiem, że żeglarze potrafią sobie ułatwiać życie tam, gdzie nie ma potrzeby go sobie utrudniać!
Bardzo dziękuje za ten komentarz. Świadczy on o zrozumieniu ducha, a nie tylko formy wykonywanej czynności. ;-)
Pozdrowienia
Piotr.
Drabina (o ile bezpieczna!) jest tylko znakiem, że żeglarze potrafią sobie ułatwiać życie tam, gdzie nie ma potrzeby go sobie utrudniać!
No i nie mogę się tu zgodzić, bo autorem tego zdania jestem JAAAA! Podam konto, na które proszę przesyłać tantiemy!!!
;-)))
Robert
Ale wtedy nic innego nie mieliśmy pod ręką a ciągneło nas do dziur okrutnie...:)))
Zapewniam Johann, że do dziś nie wiele się zmieniło;))
krzysztof
Drabina (o ile bezpieczna!) jest tylko znakiem, że żeglarze potrafią sobie ułatwiać życie tam, gdzie nie ma potrzeby go sobie utrudniać!
I to by było za tyle
śp. profesor Stanisławski
Drabina (o ile bezpieczna!) jest tylko znakiem, że żeglarze potrafią sobie ułatwiać życie tam, gdzie nie ma potrzeby go sobie utrudniać!
No właśnie, patrzę sobie na całą tę instalację - drabina, trzymana przez dwóch krzepkich żeglarzy, przynajmniej z początku niczym na górze nie przymocowana do masztu, niechby ktoś za zakrętem zrobił większą fale, brrr...
A ułatwienie życia? Hm, trzeba było drabinę skądś skombinować, przynieść, postawić (lawirując pośród takielunku jachtu własnego i sąsiednich), trzymać, uważać z duszą na ramieniu, czy ta dość chwiejna konstrukcja nie zamierza się przypadkiem zawalić... Naprawdę to wygodniejsze od ławeczki bosmańskiej? - bo na mnie robi wrażenie lenistwa grubo powyżej 100%...
...no chyba że ławeczki nie było w pobliżu, a drabina była, i nie jest to ani ułatwianie sobie życia, ani upadek żeglarskich obyczajów, tylko zwyczajny McGyver. Troche ryzykowny, ale pewnie sam bym też tak wlazł, gdyby nie było innych środków pod ręką. Niemniej, dobra praktyka morska to na pewno nie jest ;-)
pozdrowienia
krzys
ps. pokazany sposób użycia drabiny i tak nie przebije tego, co kiedyś widziałem na klatce schodowej biur jednego z warszawskich hipermarketów. Malarz stał otóż na dwunożnej drabinie, która jedną nogą stała na schodach, zaś drugą jej nogę trzymał krzepki pomocnik malarza. Oj, musiał być miły mistrz dla pomocnika...
Hymmm dlaczego zakładasz, że nie była zamocowana na górze? Mnie przy tym nie było, nie wiem czy była zamocowana, ale wiem jak ja bym ją zabezpieczył :-))))))
Ale wyszła dyskusja... "Drabina a polskie żeglarstwo" praca zespołowa pod kierownictwem...
Mnie przy tym nie było, nie wiem czy była zamocowana, ale wiem jak ja bym ją zabezpieczył :-))))))
Jak już ktoś na nią wlazł, to mógł i przymocować. Ale wcześniej? - też by się niby dało, jakaś pętla z liny, w czasie stawiania drabiny luźna, potem się ją z dołu wybiera. Stopień upierdliwości operacji wzrasta w dwójnasób ;-)
pozdrowienia
krzys
Nie czepiałbym sie zanadto.
Maciek
Po drugie jaki problem podniesc drabine na fale grota? Nie czepiałbym sie zanadto.
Ano, toż piszę, że sam bym tak pewnie zrobił, jakbym miał akurat drabine pod ręką... ale ja to lubie różne makgajwery i truskawki cukrem też... :-)
pozdrowienia
krzys
Tak sobie własnie pomyslałełm, ze to co nas najbardziej rózni od naszych szanownych seniorów to jednak inne podchodzenia do żeglarstwa. Oni traktowali żeglarstwo jak wyzwanie. Jak przygode rodem z Karola Maya. My traktujemy to jako sposób na spedzanie czasu. Coraz mniej bawia nas te wszystkie pipsztki zwiazane z tradycja, celebracja zeglarstwa itp. Stąd moze taka czesta u nas awersja do "kapitanowania", "marwojowskiego wachtowania" itp.
Wchodzenia na maszt po drabinie? nie widze w tym niczego niestosownego.
Maciek
Oni traktowali żeglarstwo jak wyzwanie. ...... My traktujemy to jako sposób na spedzanie czasu.
Maciek ma tu sporo racji. Może uogólnienie jest nieuprawnione ale problem istniał i istnieje, nigdy też nie został poważnie w Polsce przedyskutowany. Zawsze, teraz też były dwa style żeglowania:
1. Tych, co dokonywali wyczynów, szpanowali niedźwiedzim mięsem, walczyli z morzem i sobą samym...
2.Tych, co czerpali radośc z goryczy soli, bycia na morzu, poznawania ciekawych miejsc i bycia z ciekawymi ludźmi.
To drugie podejście jest bliższe "przyjemniaczkom" jak sądzę.
A tradycja? Wszystko kwestia rozsądku. Jeśłi podnosze banderę na łodce, na której jestem w edóch z synek, to oczywiste, że on na moment przestanie jeśc banana albo gadać jak najęty i tyle. A na "Zawasie" do podniesienia bandery będzie jednak zbiórka i wybijanie szklanek. Jesli mam kilkunastoosobową załogę o niepewnych kwalifiaakcjach to musze i ją i dobę podzielc na wachty, A jelsi płynę przyjemnościowo w dwie rodziny to..itd,itp.
Każda przesada szkodzi naszemu zdrowiu: albo psychicznemu albo fizycznemu! Czyż nie?
10 kwietnia 1601 r wydano paszport Holendrowi Henry'emu de Vogt, który określił cel jako popłynięcie do Londynu dla czystej przyjemności. Od tego czasu miliony ludzi na cały świecie uprawiają jachting a my dopiero nadrabiamy te zaległości. Na styku pokolenia które znało jedynie żeglarstwo jako "oranie morza" i "niedźwiedzie mięso" z całym rytuałem, z pokoleniem, które traktuje to wyłącznie jako formę spędzania wolnego czasu, obie grupy nie mogą się porozumieć. Ja też od wielu lat "tylko' wypoczywam pod żaglami choć przyzwyczajenie do rytuału pozostało rozumiem inne pragnienia. Zastanawiam się tylko dlaczego czasem, niektórzy tak protekcjonalnie by nie rzec pogardliwie odnoszą się do tego innego żeglarstwa i żeglarzy. Po naszej stronie ( starych) też są wyrażane poglądy odnoszące się protekcjonalnie do "przyjemniaczków" . Piszą....to prawdziewe żeglarstwo! Inni, że Bałtyk to jest dopiero morze a np. Adriatyk to .... itd.
I po co to? Czy nie lepiej być tolerancyjnym w stosunku do drugiej strony? Prawdą jest, że nieliczni zwolennicy "niedźwiedziego mięsa" zostali zdominowani przez masy ludzi chcących po prostu wypoczywać na wodzie. U nas ten proces zachodzi dopiero od czasu przemian ustrojowych. Może lepiej starać się zrozumieć drugą stronę i szanowac wzajemnie?! Czasem z absmakiem odnoszę się do zanikającego na kursach ceremoniału żeglarskiego ale takie są znaki czasu. Choć mam nadzieję, że etykieta i ceremoniał kiedyś znowu powrócą. Sam piszesz, że inaczej jest na "Zawiasie" a inaczej rodzinnie. Takie przykłady "starych" muszą kiedyś zaowocować. A może nie.
pozdrawiam
zbigniew Klimczak
ps: ten tekst z pewnymi modyfikacjami pochodzi z wstępu do mojej książki "Polska dla żeglarzy", nawołującego do pluralizmu.
Na styku pokolenia które znało jedynie żeglarstwo jako "oranie morza" i "niedźwiedzie mięso" z całym rytuałem, z pokoleniem, które traktuje to wyłącznie jako formę spędzania wolnego czasu, obie grupy nie mogą się porozumieć.
Protestuję! Nie zrozumiałeś mnie. Tu nie ma nic pokoleniowego, to po prostu różnica mentalności, która miala miejsce i dawniej. W rodzinie mam kilkunastu żeglarzy tzrech pokoleń, poczynając od pzredwojennego i zapewniam, ze dla wszystkich nas, i zawsze, żeglarstwo było sposobem na życie albo sposobem spędzania czasu, a nie walką o niedźwiedzie mięso i zabawą w kapralstwo.
Jedyna różnica to taka, że dziś jest miejsce na manifestowanie takiego podejścia, kiedyś media nagłaśniały tylko "wyczyn" i to koncesjonowany. Ale gdyby internet był w latach 60 to tę dyskusję mielibyśmy i wtedy.
A że grupy nie mogą sie porozumieć? A bo to pierwszy taki przypadek w życiu?
Moje stwierdzenie to dużo uogólnienie, zawsze znajdzie się wielu do których ta ocena nie pasuje. Napewno nie może pasować do Twojej Rodziny.Fakt, ze "jachting" rozwinął się, przynajmniej oficjalnie, po 89 r. I jak każdy swieży ruch jest czasem "surowy". Mam na mysli głównie jachting szuwarowy, gdzie szczególnie wystąpiły zjawiska negatywne. Od razu wyjaśniam, wcześniej też były negatywne ale miały inne oblicze, często oblicze hałastry. Teraz dają się we znaki zwykli nuworysze. I na koniec Andrzeju, nie miałem na myśli różnic antagonistycznych ale takie sobie przygaduszki. Kiedyś przeczytałem na www tekst; ja uprawiam to prawdziwe żeglarstwo. Jak zapytałem się co to znaczy, powiedział, że on pływa np na Grenlandię itp.
Mój serdeczny przyjaciel pokpiwa sobie z mojego żeglarstwa śródziemnomorskiego. I tak to się plecie w tym naszym świecie. W kontekście książki chodziło mi o problem, że tych ludzi raczej nie inetresuje tradycja, etykieta, ceremoniał. Przeważają ludzie chcący szybko się nauczyć prowadzenia jachtu, powtarzam, prowadzenia jachtu i już. Potem chcą już tylko wypoczywać na wodzie. Chcę aby to instruktorzy zrozumieli i na to kładli nacisk. Jeden procent z nich zapewne zasmakuje "prawdziwego" żeglarstwa ( Fr. Chichester: żeglarstwo to nie sport to charakter) ale to już inna sprawa.
pozdrawiam
Zbyszek
"Każda przesada szkodzi naszemu zdrowiu: albo psychicznemu albo fizycznemu! Czyż nie?"
Howk...
Andrzej, czy to obsesja czy co? Dlaczego musisz skomentować w nieprzyjemny sposób każde wspomnienia z dawnych lat ,każdego ze staruszków. Tak było z moimi wspomnieniami i tak jest teraz. Zycie mija szybko, nawet nie wiesz jak szybko i ani się obejrzysz jak będzie Cię trapiła nostalgia za wspomnieniami z młodości. Niech Neptun nie pozwoli abyś wtedy natrafił na takiego "psucza" wspomnień. Nikt z nas, staruszków wspominających swoją młodość nie ma zamiaru przeciwstawić wchodzenia na maszt "na piechotę" ( choć był to sprawdzian żeglarskiej sprawności) aluminiowej drabinie. Jestem bardzo stary ale na łódce mam GPS, laptopa, stację pogody i korzystam z "drabiny" jaką jest sieć. Ale też twierdzę, że daniej jachty były drewniane a ludzie ze stali. Ta trafna przenośnia jest aktualna do dziś.
I na koniec, czym byłby człowiek na starość bez wspomnień?! Daj nam wspominać i skończmy temat.. Osobiście załuję, że wspomnienie o dzielnym Bosmanie zostało sprowadzone do "drabiny".
Wiecie doskonale co to auta bez ssania, laptopy i inne cudeńka ale nie macie pojęcia jakie spustoszenia są w człowieku którego ominęła KS. Znałem osobiście dwie takie osoby, z ktorych tylko jedna się pozbierała i żyła aktywnie, jak wspominany Bosman.
Autorowi dziękuję za to wspomnienie o Dzielnym Człowieku i pozdrawiam
Zbigniew Klimczak
ps: "drabina " tylko wywołala wspomnienia a nie była krytyką współczesności. "Drabina" to temat całkiem"OBOK". Obawiam się Drogi Don Jorge, że po mnie następny żeglarz nie zdobędzie się już na nostalgiczne wspomnienia w Twoim Salonie.
Żyj wiecznie
Batiar
To nie był komentarz nieprzyjemny.
Ja w newsie znalazłem dwa tematy. Do jednego jedynie się odniosłem.
Odniosłem się jedynie do tematu w którym autor uznał za coś niestosownego używanie drabiny.
Hasip
Andrzeju Szanowny,
tak własnie odczytałem Twoje intencje. Ale mylisz się, ani kpt Pieniążek ani ja , jak wspominam , to jest tak jak w tej reklamie Coca-Coli. A czy ja mówilem, że dawniej było lepiej. Jesteśmy starzy ale nie sklerotycy. Ale to nie jest temat stosowny do wspomnień o dzielnym Człowieku z żelaza. Ma rację robert jak pisze, że ta młodzież jest czasem taka sobie. Zdarzało się, że musiałem siedzieć na sterze przez dwadzieścia godzin ( 74 lata) podczas gdy młoda załoga "umierała". Ale nie odważyłbym się wyciągać dalej idących wniosków. W żeglarstwie linie podziału nie idą wg wieku, to udowodnione.
Trzymajmy kciuki za Jabłońskiego, nawet jak powiedział, że czuje się Niemcem. 4 :4 a potem zwycięski bieg. To by się działo, choć to już sukces.
pozdrawiam
Batiar
O tempora, o mores... no właśnie Hasipie!!
A ty pewnie chciałes powiedziec "Tempora mutantur..."
Kochany Hasipie (nie zrozum tego źle, w paradzie równości nie brałem udziału), masz absolutną rację, że „czasy się zmieniają, ale nie na gorsze – na inne”. Ale pozwól, że absolutnie się z tobą nie zgodzę, że „twardzieli potrzeba w armii, na jachcie potrzeba ostrożności”. Uwierz mi i wierzę, że kiedyś tam może tylko w skrytości ducha, przyznasz mi rację. Ja twierdzę, że na jachcie potrzeba „ostrożnych twardzieli” – żeby posłużyć się Twoją terminologią.
Zastanów się czy tegoroczny laureat „Nagrody Kulińskiego” (sorry, nie zapamiętałem jego nazwiska) ten chudy, żylasty i bardzo skromny człowiek, który po otrzymaniu nagrody zdobył się jedynie na jedno słowo do mikrofonu „dziękuję”, gdyby nie był „Ostrożnym Twardzielem” po całosezonowym pływaniu z kompletnie „zielonymi żeglarzami” – byłby tu między nami i odbierał by tą nagrodę?
I tak już zupełnie na marginesie: daruję Ci to „ o k.. itd.”. Świadczy to o Twoim młodym wieku i o zmianach jakie zachodzą nie tylko w żeglarstwie – także w języku.
No a odnośnie Twojej drugiej wypowiedzi – to zupełnie nie widzę w moich refleksjach stwierdzenia, że „używanie drabiny jest czymś niestosownym” . Wyraźnie to powiedziałem, że w naszych czasach było to nie do pomyślenia. A to chyba troszeczkę co innego znaczy.
Zbigniewowi Klimczakowi. Masz Zbyszku absolutną rację. Ja też ogromnie żałuję, że to moje nostalgiczne wspomnienie o Jasiu Rzucku mogło zostać powiązane jedynie z tą „nieszczęsną drabiną”. Ale jednocześnie ślicznie to ująłeś w swoim „PS”. Tak właśnie chciałbym aby to było zrozumiane. Dziękuję Ci. A z tymi „wspomnieniami na starość” to znowuż tak za bardzo nie przesadzaj. Ja mam dopiero 74 lata.
A więcej wspomnień o Jasiu, jak przyschnie mi ta łza w oku, może jeszcze kiedyś napiszę.
Szanowny Panie. W tekście używałem znacznika " :))" co oznacza uśmiech w dyskusji.
Cytat łacińsko-łaciński pochodzi od jednego znanego żeglarza - z grona twardzieli. I odnosi się właśnie do zmiany obyczajowości.
W licytacjach, kto naczym i gdzie pływa nie uczestniczę. Dla mnie żeglarstwo formą spędzania wolnego czasu. Formą mająca przynieść zadowolenie i odpoczynek. I z takiego punktu widzenia komentuję felietony.
Andrzej Hasip Mazurek
Strasznie mi przykro ze zaistniała sytuacja "dała do myślenia" zbulwersowała Pana Kapitana. Szkoda też ze zamiast krytykować z bezpiecznej perspektywy zastawionego stołu nie zaoferował sie z pomocą. Jako "żelazny człowiek" na pewno w minutę wszedł by na maszt i pomógł załodze przygotowującej sie do rejsu założyć brakującą flaglinkę, na której zresztą docelowo zawisnął klubowy proporzec.
Obecnie (tak, XXI wiek) zmienił się deczko model pływania o czym "Zasłużeni" często nie zdają sobie sprawy. Obecny niegdyś model "jeden dzielny kapitan i ośmiu komandosów z AWFu" zastępuje model rodzinny albo towarzyski a pływa sie dla przyjemności a nie dla udowodnienia komuś czegoś. :-( Na jachtach zagościły elektryczne pompy zęzowe, radary, instalacje grzewcze i oświetleniowe. Prościej, szybciej a także i bezpieczniej dla wykonawcy jest postawić drabinę zamiast wciągać sie na fałach albo kazać się wciągać innym załogantom. szczególnie że czas goni a prac przed wyjściem w morze dużo. Szczególnie jeżeli cała operacja ma miejsce w macierzystym klubie.
Piotr Wiśniewski.
Czy to talent wrodzony czy nabyty do takiego "trafiania kulą w płot".
Babcia mówiła ...przyczepił się jak rzep psiego ogona, przepraszam ... drabiny! Proponuję temat pracy doktorskiej " Wyższość drabiny nad ławeczką bosmańską z perspektywy topu masztu".
Ja stawiam w każdej sytuacji na drabinę. Zadowolony. Jeśli tak to przypominam, z czym nawet Hasip się zgodził, że kpt. Pieniążek o czym innym pisał.
Zbigniew Klimczak
ps: taktowność powiedzonka o eunuchu zwalila mnie z nóg a potem długo i do teraz, nie mogę dojść kto- eunuch a kto krytyk ?
Ring wolny, hulaj dusza. Nie jedną już dyskusję tu spaprano. Ja wysiadam, proszę o drabinę.
Oj, ta nieszczęsna drabina. Może kiedyś przy nadbrzeżu by się kilka osób wzięło do fału i przechyliło jacht by coś na salingu poprawić. Może ktoś sprytny "wskoczył" by na górkę i sam jakiś tam problem rozwiązał. Nie pasuje mi jakos ta drabina i piekny jacht. Wybaczcie proszę. Wprawdzie Sławek popełnił w swych wspomnieniach mały błąd ale nie ujmuje to nic Jasiowi Rzuckowi, pierwszemu z krwi i kości bosmanowi Neptuna. W Neptunie pływałem o kilka lat wcześniej niż mój brat Sławomir. Wiosłem broniłem w 1957 (chyba) jachtu "Korsarz", wyszykowanego i gotowego do wypłynięcia w rejs zagraniczny, gdy motorówka z członkami Yacht Klubu Polskiego przypłynęła wraz z komornikiem by go zająć. Broniłem go z determinacją gdyż jako młody żeglarz miałem sam nim płynąć w pierwszy mój rejs zagraniczny po Bałtyku. Nie popłynąłem a za przydział bankowy w wysokości 5$ na cały rejs koledzy później przywieźli mi zegarek "Adriatyk". Wracając do Jasia Rzucka. Był to człowiek o złotej rączce. Każdy gwożdzik (główka gwoździka) w jego mieszkaniu w Gdyni był inkrustowany szkiełkiem. Robił wrażenie diamencika. Wystarczyło przynieść Jasiowi kilka starych szczoteczek do zębów a potrafił z nich zrobić piękną, kolorową rączkę do starej "finki". Wprawdzie było przed nim w Neptunie kilku bosmanow ale byli to raczej stróże, którzy wydawali sprzęt żeglarzom, niż prawdziwi bosmani znający się na wszystkim co wiązało się z żeglarstwem. Pierwszy długoletni komandor Neptuna i w tamtym czasie jedyny Kapitan Yachtowy, Rumiński. Na regatach na zalewie czy na zatoce gdańskiej, płynąć z nim było zaszczytem. Nie zapomne jego komend z dodawanym do każdego słowa, najpiękniejszym polskim wyrazem k..rrrrr.a. O żeglarstwie wiedział wszystko. Pod jego dowództwem stara wysłużona "Santa Maria" dwa razy zdobywała Błękitną Wstęgę Zalewu Wiślanego. Przegrała dopiero w 1958 z nowoczesnością, na którą pozwolić sobie mogły tylko jachty Marwoju. Stare ciężkie żagle w jakie była wyposażona nie mogły być konkurencją dla cieniutkich jak mgiełka, zagranicznych "dakronów" na które wtedy mogło sobie pozwolić tylko wojsko. Nikt inny na zakup tych żagli zza granicy nie dostał pozwolenia. Armia nasza musiała być najlepsza! Jeszcze przez wiele lat wszystkie regaty wygrywały jachty Kotwicy. Żeglarstwo w Neptunie przerwałem na początku lat sześcćdziesiątych, wyruszając na wielkie wody czyli pływanie w PLO. Z "Neptunem" i z Jasiem Rzuckiem związałem się na dłużej. Po prostu kiedyś na Memoriale Komandora Ziółkowskiego, poznałem jego siostrzenicę, która na zakończenie regat w Sopocie, przywiozła mu tugodniowe zaopatrzenie z domu. Wpadłem z kretesem i za rok już byłem żonaty. A że była ona też członkiem Neptuna zostaliśmy pierwszym Neptunowym małżeństwem. Szkoda, że o tym już chyba nikt nie pamieta. Mało kto żyje z moich ówczesnych kolegów , żeglarzy. I nic dziwnego. Ja wtedy miałem lat naście i trochę a prawie wszyscy w klubie byli trochę starsi. Pamięta na pewno mój starszy brat, Sławomir, który wspomnienia o Jasiu Rzucku napisał.
A drabina na jachcie to wcale nie nowoczesność. To dyszel i lejce doczepione do Audi Quatro, panowie żeglarze.
Stanisław Leszek Pieniążek
> wzięło do fału i przechyliło jacht by coś na salingu poprawić.
Khem, czy sugerowano tu przechylanie Hoorna za fał?
Przy y-bomowym nabrzeżu "Neptuna"?
Jak będziecie to następnym razem robić, koniecznie mnie zawołajcie.
Przyprowadzę kolegów. Po fachu. ( To był żart, oczywiście.)
Tomek
ps.
acha, kawy się miałem napić!